AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
Accolade - Legends


Czytano: 2864 razy

70%


Nie ma chyba większego komplementu dla amerykańskiego zespołu czerpiącego z celtyckich tradycji niż stwierdzenie, że jego muzyka przesiąknięta jest na wskroś europejskim charakterem. Tak jest właśnie w przypadku albumu grupy Accolade zainspirowanego wizytą w Chalice Well w Glastonbury, niemal uosobieniu pogańskiego mitu.
"Legends" brzmi jak połączenie Loreeny McKennit z The Breath of Life, medieval ma tu swoje hieros gamos z rockiem gotyckim, można również szukać wpływów Dead Can Dance, zarówno w niesłychanie delikatnym, ale przeszywającym klasycznym sopranie wokalistki, jak i w światowych inspiracjach – bo choć głównym tematem płyty są legendy arturiańskie i kojarzące się z nimi motywy, już "Hymn to the Moon Goddess" to wersja najstarszej znanej pieśni świata, którą zapisano na tablicach znalezionych na terenie dzisiejszej Syrii. Warto wspomnieć, że większość z mnogiej liczby użytych instrumentów została nagrana "na żywo". Całość brzmi przy tym jak wyjęta z lat 80-tych. i z pewnością mogłaby stać się jednym ze sztandarowych przykładów muzyki 4AD w jej szczytowym okresie.
 
Nieokiełznana, przenikająca magia, łączność z historią i naturą, z fantastycznymi legendami średniowiecza charakteryzuje album od pierwszych nut "Gelfling Song", swego rodzaju wstępu z odgłosami deszczu, z przenoszącymi w inny wymiar, w inny czas zaśpiewami i ze znamiennymi dla całego materiału rytmami wybijanymi przez djembe. To tylko jeden ze środków, za pomocą których osiąga się tu klimat Camelot – oprócz zaznaczających się najbardziej mandoliny, tamburynu czy trąbki, mamy okazję usłyszeć m.in. róg ("Elf King"), harfę i fortepian ("The Lady of Shalott").
 
Pierwsza część płyty niemal w całości (pomijając klawisze czy perkusję) wykorzystuje typowe dla minstreli instrumentarium. Skoczne "Elf King" przesiąknięte jest najbardziej atmosferą wieków średnich, a budowa kompozycji oraz jasny, błyszczący jak refleksy słońca w wodach leśnego potoku wokal sprawia, że odbiorca odnosi wrażenie, jakby znalazł się na rynku dawnej osady, słuchając ballady wędrownej trupy. Jedynie współczesna forma języka przypomina o prawdziwym jej rodowodzie.
 
W "Hymn to the Moon Goddess" Stefanie eksploruje jeszcze wyższe, prawie do ostateczności, dźwięki ze skali swojego głosu, posługując się nim jak instrumentem w ten sposób, że miejscami scala się on w jedną przenikliwą falę z cytrą i resztą jej towarzyszy. Niezłe narzędzie tortur, gdy jesteś szklanym kieliszkiem. Ten utwór to jednak głównie tylko hurycka ciekawostka sprzed 3400 lat w nowej interpretacji i jako taka ustępuje zdecydowanie pozostałym składnikom płyty.
 
Choć "The Journey" nie odchodzi całkowicie od tego klimatu (elementy arturiańskiej mistyki w tekście, tamburyn, mandolina), różni się znacznie od tego, co do tej pory było prezentowane na krążku. Mimo że rozpoczyna się dość eterycznie, słychać już gitarę basową, a gdy opływający, delikatny śpiew milknie na chwilę, melodię zaczyna prowadzić gitara akustyczna, zaraz po niej motoryczna perkusja napędza rytm i prog-rockowy charakter wybucha wraz z odezwaniem się po raz pierwszy gitary elektrycznej, która już do końca przoduje energicznej, ale melancholijnej kompozycji. Uzupełnia ona wraz z gościnnym męskim wokalem subtelny sopran i budowę opartą na powtórzeniach części gitarowych oraz zbliżonych do tej rozpoczynającej utwór – z organami w tle.
 
Prawdziwy skarb "Legends" stanowi bez wątpienia "The Lady of Shalott" – interpretacja słynnego poematu lorda Alfreda Tennysona na podstawie arturiańskiej opowieści, romantycznej historii o poprzedniczce Ofelii. Progresywny, ponad dwudziestominutowy utwór podzielony został na 4 części zgodne z akcją poematu i zgodnie z jego dramatyzmem budujące odpowiednie napięcie za pomocą zróżnicowanych muzycznych środków. Każda z części różni się zastosowaną rytmiką, melodią, atmosferą, wykorzystanym instrumentarium przynależnym muzyce rockowej i muzyce medieval. Mamy więc wyważony nastrój, następnie melancholię, gorzkie szczęście miłości i uwolnienia, a w końcu tragizm zbliżającej się śmierci. Wszystko jednak pozostaje spójne, a proporcje między poszczególnymi składnikami idealnie wymierzone, harmonia święci swoje tryumfy. Linie wokalne bezbłędnie wpasowują się w rytm tekstu, a wraz ze zbliżającym się końcem kompozycji zmiany stają się coraz częstsze i coraz bardziej dramatyczne. Słowa autentyzują muzykę - i na odwrót. "The Lady of Shalott" to wypadkowa większości zastosowanych wcześniej instrumentów oraz tych odzywających się po raz pierwszy, np. harfy. Fani Loreeny McKennit znajdą przyjemność w porównywaniu jej wersji z wersją Accolade.
 
Trubadurowa, romantyczna mieszanka zespołu o wiele mówiącej nazwie pozwala przenieść się tam i wtedy, gdzie i gdy światem rządziła magia, a nie magia pieniądza, a pojęcie Okrągłego Stołu nie było jeszcze moralnie spaczone. To dobre lekarstwo na otaczającą rzeczywistość.

Tracklista:

01. Gelfling Song
02. Elf King
03. Hymn to the Moon Goddess
04. The Journey
05. The Lady of Shalott
Autor:
Tłumacz: hellium
Data dodania: 2014-08-18 / Recenzje muzyki


Inne artykuły:




Najnowsze komentarze: