AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
Castle Party 2009


Czytano: 21025 razy


Wykonawca:

Galerie:

Ostatnie tematy na forum:

Polska nie zamierza pozostać w tyle. Nasz największy festiwal muzyki dark independent z każdą edycją coraz bardziej przypomina inne europejskie eventy tego typu. Castle Party 2009 prezentuje się nam jako niepospolita gotycka przygoda, a Bolków można określić mianem polskiego miasta mroku. Kilkutysięczna publika i tym razem pokazała, że czerń wcale nie musi być kojarzona z cmentarzem i smutkiem, ale z niecodzienną zabawą i pozytywną energią.
Zaczęło się już w przeddzień festiwalu. Nikt nie spodziewał się tego, co miało nastąpić. Przygotowania zakłóciła wichura oraz ściana wody, która pokryła całe miasteczko. Brak prądu plus dość spore szkody w postaci zniszczonej dużej sceny, mogły postawić Castle Party pod znakiem zapytania. Na szczęście udało się zapanować nad stratami i już następnego dnia wszystko wróciło do normy. Tymczasem do Bolkowa napływała coraz większa liczba fanów, w większości kierujących się na imprezę do Starego Kina, gdzie atrakcją wieczoru był pokaz w wykonaniu sympatycznej Rosjanki – Orielli. Freak Gogo, tańce w rozmaitych przebraniach – to jest to, co skusi każdego, jednak po widzach zauważyć można było lekki niedosyt. Co za dużo to niezdrowo – stare powiedzenia sprawdza się i w tym przypadku.


Dzień pierwszy – piątek:
Coraz więcej poprzebieranych ludzi napływało na zamek. Muzyczna przygoda rozpoczęła się na małej scenie. Pierwszy koncert został odwołany, a zamiast Vein Cat wystąpił:

Nuclear Storm:
Tego koncertu nie można zapomnieć i to nie ze względu na muzykę. Projekt z Czech pokazał, że wiedzą, czym jest ekscentryczność. Sama zapowiedź front mena była nietypowa, gdyż jak to określił, ich muzyka to "The worst Czech EBM band". Zagrali tylko trzy kawałki, ale do widzów przemówili, choć banalnymi to przyciągającymi uwagę pokazami ognia (podpalany lakieru do włosów). Z tym ekwipunkiem radośnie zakręcony Czech przechadzał się między publiką, pomimo oporów ochrony. Na scenie znalazła się także siekiera (uderzana o metalowy kubeł), wódka oraz biała świeczka. To małe show było miłym wstępem do następnych koncertów, pomimo iż muzycznie wniosło niewiele.



Irfan:
Zespół pokazał czym jest prawdziwa muzyka. Niekomercyjna, niepowtarzalna melodia przepełniła zamek. Klimatyczna Vladislava Todorova wystąpiła w etnicznej kreacji. Widać, że wokalistka nie inwestuje w wygląd, natomiast skupia się na tym, co najważniejsze, czyli na samym śpiewie. Tyczy się to także drugiego wokalisty Kalina Yordanova, którego głębia głosu mogła przyprawić niejednego o gęsią skórkę. Skupienie na twarzy zespołu przeniosło się na publikę. Folkowa muzyka kreować mogła obrazy rodem ze starożytnej Persji, a dzikość brzmienia dopełniała tylko całości. Wydawało się niemal, że ich muzyka żyje, że bez reszty wypełnia tych fanów, którzy z lekko przymkniętymi oczami, stojąc pod sceną mogli być fragmentem tej niepowtarzalnej sztuki, jaką zaprezentował jeden z najlepszych zespołów tegorocznego Castle Party – Irfan.




Dzień drugi – sobota:

Indukti:
Rock Progresywny nadal ma swoich fanów i na polskiej scenie muzycznej utrzymuje się całkiem dobrze. Indukti, jako jeden z przedstawicieli tego gatunku, tylko to potwierdza. Warszawski zespół wie, jak połączyć odrobinę brutalności z klasyczną melancholią i delikatnością. Ostre brzmienie gitar w wykonaniu Piotra Kocimskiego i Macieja Jaśkiewicza w połączeniu z liryczną nutą skrzypiec Ewy Jabłońskiej stworzyły niepospolitą kompozycję dźwięków. Rozbudowane i ambitne utwory zaskakują pod względem muzycznej aranżacji, a dzięki takim, jak "Freder", czy "Sansara", nie sposób było nie znaleźć się w innym wymiarze hipnotyzującego brzmienia, które swoją autentycznością instrumentalnej formy stworzyło niezapomniany koncert.



Spectra Paris:
Cztery ładne dziewczyny wychodzą na scenę. Każda ma ubiór z elementami lacku bądź skóry. Prezentują się bardzo dobrze. Strona wizualna jak najbardziej w porządku, a do tego efekt rozwianych włosów, który zadziornie wykreował wiatr. Zaczynają grać. Bardzo przyjemna melodia, w połączeniu z dobrym głosem Eleny Alice Fossi. Dziewczyny pokazały, że nie tylko wyglądają, ale potrafią także dać porządny koncert, pomimo zacinającego deszczu i gęsiej skórki, którą wywołał chłód popołudnia. Szkoda tylko, że zabrakło dreszczy ze względu na sam występ. Odbiór pomimo iż pozytywny, nie przejawiał się zbyt ekspresyjnie. Cały koncert ocenić można na ocenę dobrą. Dobry cover utworu "Mad World", dobra prezencja, dobra set lista. Zaczęły żywiołowo, zaraz po intrze, piosenką "Size Zero", później było spokojniej, czyli (jako trzeci) zagrały wspomniany wyżej cover, a następnie coś z nowego singla "License to kill". Pomimo złej pogody miło było zobaczyć dziewczyny na żywo. Teraz można już tylko wyczekiwać kolejnej edycji Castle Party i Eleny, kótra wystąpi pod szyldem drugiego projektu, w którym się udziela, czyli wiekowej już kapeli Kirlian Camera.



Covenant:
Będąc jedną z największych gwiazd festiwalu zespół miał przed sobą nie lada wyzwanie - zagrać tak aby zasłużyć na miano przysłowiowego headlinera. Jak można było się jednak spodziewać, nie stanowiło to najmniejszego problemu i na koncercie aż wrzało od pozytywnych emocji. Letnia zimna noc biła falami gorąca. Publiczność zapomniała o przenikliwym chłodzie i przyjmowała dawkę muzycznej energii, która rozgrzała chyba każdego. Oklaski, śpiewanie utworów i podskoki mogły być dopingiem dla zespołu, choć i bez tego wyglądali na pociesznie zadowolonych. Pozytywne emocje Eskila znalazły swoje odzwierciedlenie na scenie. Idealnie wręcz nawiązał kontakt z publicznością. Całość była prawdziwym pokazem "rytualnego hałasu"! Nie zabrakło takich utworów, jak "Bullet", "We stand alone", czy też ostatniego utworu tego koncertu, kolosa w muzyce Covenanta, czyli "Ritual noise". Wymęczeni fani, jakby w euforii, nadal czuli niedosyt i ku ich radości zespół zagrał jeszcze trzy bisy. Chyba nikt nie może zaprzeczyć jednemu – występ, niczym wir szaleńczych emocji, potwierdził, iż Covenant jest jednym z tych, którzy wiedzą co robią i wiedzą, jak to robić.




Dzień trzeci – niedziela:

Artrosis:
Ludzie dzielą się na dwie grupy. Na tych, którzy Artrosis w ogóle nie słuchają i na tych, którzy ich ubóstwiają. Tak, czy inaczej, jest to jeden z tych zespołów, któremu fanów nigdy nie zabraknie. Jakkolwiek nie mówiono by o nich i obojętnie jakby by nie zagrali, pod scenę przyjdzie dość znaczna liczba ludzi. A grają zawsze dobrze. Choć nie należę do grona pasjonatów tej muzyki, trzeba oddać, iż głos blondwłosej Medehah brzmi tak samo profesjonalnie jak na płytach, o ile nie lepiej. Tak było i tym razem. Wokalnie nie można absolutnie nic zarzucić. Do tego melodyjnie, gotycko i ładnie. Takich znanych utworów jak "Szmaragdowa Noc" i "Pośród Kwiatów i Cieni" także nie zabrakło. Po okrzykach i odgłosach oklasków można było wywnioskować, iż koncert i tym razem został niezmiernie pozytywnie odebrany.



KMFDM:
Jeden z bardziej wyczekiwanych koncertów spóźniał się, ale napięcie ludzi zostało rozładowane przez nagłośnieniowca zespołu, który rozśmieszył niejednego swoimi pikantnymi wypowiedziami. Warto było jednak poczekać na występ. Dzięki temu dźwięk był czysty i pod tym względem grupa dominowała technicznie nad wcześniejszymi koncertami, co więcej Lucia Cifarelli wie, jak zachować się na scenie, a jej prezencja bardzo ożywiła występ zespołu. Niestety nie da się powiedzieć tego samego o jej głosie, który moim zdaniem całkowicie psuje dawny klimat KMFDM. Nikomu to chyba jednak nie przeszkadzało. Niektórzy podskakiwali, inni tańczyli, a reszta z powodzeniem demonstrowała "efekt gołębia", czyli kiwanie częścią ciała zwaną potocznie głową w rytm muzyki. Zagrali takie utwory, jak "Tohuvabohu", "Son of a Gun", czy też "Looking For Strange". Technicznie wypadli bardzo dobrze. Wszystko odbyło się w taki sposób, w jaki odbyć się powinno. Nie będę porównywać KMFDM pod względem tego, jakim zespołem byli kiedyś, a jakim są teraz. Każdy, co do jednej osoby z tych wszystkich, którzy byli na tamtejszym koncercie, ma swoją własną ocenę i odczucia i niech pozostanie to rzeczą ściśle subiektywną.



Diary of Dreams:
Zaczęło się ściemniać. Chłód wieczoru coraz bardziej dawał się we znaki, tłum ludzi jednak wytrwale wyczekiwał spóźniającego się koncertu. Po niecałych 20 minutach zwłoki zespół wyszedł na scenę. Nagle z odczucia lekkiego zniecierpliwienia z powodu odwlekanego występu dało się usłyszeć odgłos oklasków, który dobiegał z każdej strony. Początkowo miało się wrażenie, iż dziedziniec napełnił się melancholijnymi dźwiękami, które przeplatając się z mroźnym, jak na tą porę roku wieczorem, tworzyły niezapomnianą kompozycję, która w swojej niesamowicie emocjonalnej formie urzekłaby chyba nawet najbardziej zatwardziałego słuchacza techno. Zaczęli od przeboju "The Wedding" z najnowszej płyty "If". Oświetlenie sceniczne zostało dobrze przemyślane. Cienie postaci wyłaniały się z zielonego światła i mgły, co było wielkim plusem w odbiorze koncertu. Niestety skład zespołu był dość skąpy. Ze stałych członków grupy pojawili się tylko Adrian Hates oraz Alistair Kane. Osoba widząca Diary of Dreams po raz pierwszy na żywo mogła odczuć lekkie rozczarowanie, gdyż głos wokalisty, choć nadal zachwycający głębią, pozbawiony był jakiejś nieokreślonej nuty pasji, którą da się wychwycić na płytach. Pełen dziedziniec ludzi był jednak zapewne w ogromnej większości pozytywnie nastawiony do koncertu w tak silny sposób, że oddalając się od zamku, dało się słyszeć tłum wyśpiewujący "The Curse", który był jednym z ostatnich zagranych utworów. Jednak nie wszyscy byli zadowoleni. Starzy wyjadacze mogli odczuwać niedosyt. Mimo świetnej aranżacji trochę zabrakło jakiejś Diarowskiej atmosfery, która choć pozornie obecna, to w moim odczuciu była trochę egzaltowana i choć na konto koncertu powędrowało dużo plusów, to zarysował się także ten delikatny, choć istotny minus. Oprócz tego niedociągnięcia cała reszta wypadła pozytywnie. Pojawiły się starsze utwory, jak i najnowsze. Usłyszeć można było takie perełki, jak "Chemicals", czy też "Butterfly:Dance!".
Diary of Dreams byli jedną z największych gwiazd tegorocznego Castle Party i tymże koncertem jak najbardziej pokazali, że zasługują na to miano. Czekamy zatem na kolejne dawki mrocznej adrenaliny i na jeszcze więcej zapału ze strony zespołu.



Ostatnia noc w Bolkowie przez najbliższy rok. W głowie aż wirowało od emocji i mimowolnych pożegnań. Ostatnie godziny były chyba takimi, które chciało się najbardziej chłonąć, przygarnąć do siebie i nie wypuszczać z serca. Te trzy dni w roku w czasie trwania festiwalu są niczym bajkowa przygoda. Tak zaskakująco niesamowite, pełne ludzi ubranych tak pięknie i różnorodnie, że sprawiać mogą wrażenie wręcz nierzeczywistych, mistycznych postaci. Mam nadzieję, że ta bajka jeszcze nieraz pozwoli dopisać wiele stron pełnych niezapomnianych zdarzeń do swej festiwalowej księgi o tytule Castle Party.

Strony:
Autor:
Tłumacz: Thalia
Data dodania: 2009-10-20 / Relacje


Inne artykuły:




Najnowsze komentarze: