AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
M'era Luna 2009


Czytano: 11839 razy


Wykonawca:

Galerie:

Ostatnie tematy na forum:

W muzyce nie chodzi już o brzmienie. Wizualna forma zagłusza. Słuchanie dla samego odczuwania zanika w coraz szybszym tempie. Teraz chodzi o utożsamianie. Skoro jestem fanem, muszę udowodnić to poprzez ubiór, czy też upodobania, nieraz sztucznie kreowane. Jednakowoż jaki ma to związek z samą muzyką? Festiwale muzyczne są kwintesencją tego zjawiska. Na wstępie każdy uczestnik takowej masowej imprezy powinien zadać sobie pytanie, w jakim celu ma zamiar w niej brać udział, czy cel w tym jakikolwiek w ogóle występuje.
Mera Luna – jeden z największych festiwali muzyki dark independent może być powodem do dumy dla mieszkańców Hildesheim. Świetna organizacja, hektary zagospodarowane wedle niemieckiego porządku i kultura obycia, to tylko jedne z plusów, które można przypisać temu corocznemu wydarzeniu, którego możemy być świadkiem od 2000 roku, czy to poprzez relacje, te fotoreporterskie, czy też te tradycyjno - dziennikarskie, bądź też o ile jest się tym szczęśliwcem – przez własne uczestnictwo. Tysiące fanów przybywają na pole namiotowe, które de facto pierwotnie było lotniskiem. To tutaj zaczyna się cała przygoda. Gwar i palety piw wnoszone, bądź też wwożone na małych wózeczkach, co dla obcokrajowca może być niecodziennym widokiem, dla Niemców nie jest niczym niezwykłym. Gdzie niegdzie przewijają się już pierwsi przebierańcy, szczególnie na asfaltowej nawierzchni, gdzie dowoli można prezentować swoje wdzięki. To właśnie w tym miejscu można kupić wszelkiej maści produkty żywieniowe, czy to z kuchni chińskiej, czy też tradycyjnego tureckiego kebaba. Pierwszy wieczór spędzony na terenie festiwalu jest bardzo istotny w odbiorze całego wydarzenia. Tutaj nie można się nudzić! To właśnie teraz, w noc która jest zapowiedzią koncertów, wszystko budzi się do życia.
Poranek jest czasem wielkich przygotowań. Zaspane twarze wyłaniają się z namiotów aby już za chwilę rozpocząć rytuał wielogodzinnego malowania, czesania, ubierania, proces kreowania własnego wizerunku. Z oddali słychać już zespoły, które poszły na pierwszy ogień. Nadeszła tak długo wyczekiwana chwila – pora ruszyć pod scenę.

Krypteria:
Kiedy na scenie pojawia się piękna Koreanka przestrzeń ta należy już tylko do niej. Można by rzec, że Ji-In Cho w kontrastowy sposób urzeka swą delikatnością, wręcz nie pasującą do "mrocznego" klimatu. Jej delikatny głos tylko to podkreśla. Choć przyjemny, to nie ujawnia wybitnego talentu muzycznego wokalistki. Za to talentu do poruszania się po scenie nie można jej odmówić. Ta drobna dziewczyna wie, jak wpasować się w rytm gitar, jak wypełnić sobą całą scenę. Fanów nie brakowało. Ciekawe tylko, czy ze względu na muzykę, jaką prezentuje zespół, czy to dla samej Koreanki. Nie odmawiam jednak Krypterii miana przyjemnej w odbiorze, aczkolwiek nie wymagającej wysiłku ze strony słuchacza. Zdarzały się jednak koncertowe perełki odegrane niemal perfekcyjnie, jak np. "My fatal Kiss", było energicznie i bardzo poprawnie. Nie zabrakło także takich utworów jak "Scream" czy też "Somebody Save Me". Jest w Krypterii coś takiego, co sprawia, że utwory te, choć po stokroć odegrane, na koncercie mienią się niezaprzeczalnym blaskiem i choćby jeszcze prezentowane były i tysiąc razy urokiem tym emanować będą niezmiennie.



Nachtmahr:

Absurd popularności tego projektu jest zadziwiający. Przesłuchując płyty można dojść do wniosku, że prezentuje się nawet pozytywnie – utwory wpadają w ucho przez co idealnie nadają się na parkiet. Udając się na koncert nie wiedziałam, że Nachtmahr ma także drugie oblicze. Żałosne porykiwania bez ładu i składu plus przezroczysta wręcz obecność wokalisty, to właśnie oferuje projekt w występie na żywo. Thomas Helm ginie na scenie, wizualnie nie dzieje się nic ciekawego, nie wspominając już o samej muzyce. Widocznie jednak fanom, których nawiasem nie brakuje, absolutnie to nie przeszkadza. Może chcą oni znać tylko "dobrą" stronę Nachtmahra tę, która sztucznie kreowana jest w domowym zaciszu, w głośnikach, bądź słuchawkach? Lub po prostu odbiorcom muzyki nie przeszkadza już brak muzyki. Według mnie był to najgorszy koncert ze wszystkich, jakie miałam okazję zobaczyć na festiwalu. Nie wstydzę się użyć sformułowania, że projekt ten powinien unikać występów na żywo, jak ognia i tak, jak nazwa wskazuje, jest to prawdziwy Nocny Koszmar.



Peter Heppner:
Pierwsze szarości, które zabarwiły niebo już przed koncertem Heppnera przybrały teraz jeszcze smutniejszy odcień. Już niebawem występowi artysty będzie towarzyszyć pokaz deszczu, delikatny, przejściowy – stworzony jakby dla Heppnera. Jednak to muzyka jest tym, co idealnie uzupełnia melancholijny klimat. Delikatne tło muzyczne i niepowtarzalny głos Petera urzekły chyba każdego, kto miał okazję być częścią koncertu. Pomimo, iż solowy projekt ex wokalisty Wolfsheima nie jest przesiąknięty komercją, co więcej prezentuje w pewnym stopniu ambitniejszą formę muzyki, to znaleźć można wielu miłośników zafascynowanych tym, co tworzy Heppner. Także i tym koncertem udowodnił, że jak najbardziej zasługuje na zachwyt. Ten Niemiecki wokalista należy do elity, do wykonawców, którzy na scenie nie wykorzystują żadnych sztucznych pobudzaczy publiki, tu jest tylko muzyka. Pełen wdzięku w swej prostocie bez makijażu, wymyślnego stroju, czy też teatralnej gestykulacji Heppner jest kwintesencją skupienia. Arcydzieło muzyki elektronicznej "I feel you" w połączeniu z kroplami deszczu, z lekkim podmuchem wiatru, stworzyło piękną kompozycję. Brakowało tylko charakterystycznego roweru, żeby wyglądało tak, jak z teledysku do utworu. Pojawiły się także "Kein weg zuruck" czy też "Once In a life time", przy którym publika klaskała do rytmu, a niektórzy nawet próbowali tańczyć. Można by zatem stwierdzić, że set lista składała się wyłącznie z "wolfsheimowskich" utworów. Trudno o bardziej błędne sformułowanie. "Vorbei" z solowej płyty artysty udowodniło, że pozostając wiernym tamtym utworom tak samo dobrze radzi sobie w pojedynkę, a "Das geht vorbei" tylko to potwierdziło. Klasa i jeszcze raz klasa, tak podsumować należałoby występ.



Nightwish:
Zapewne skończyły się czasy, w których Nightwish był bogiem symfonicznego metalu. Stara się jednak dogonić swą wcześniejszą sławę przy udziale nowej wokalistki. Nie neguję Anette Olzon. Wręcz przeciwnie! Udowodniła, że potrafi śpiewać, co pokazał także i ten koncert. Każdy utwór odśpiewany był prawidłowo. Niestety, zawsze będzie jakiś niedosyt po Tarji Turunen, choć zapewne znalazłabym wielu oponentów. Kierując z kolei światło na front mena – Tuomasa Holopainena trzeba mu oddać, że nadal wie, jak robić show samym faktem swojej obecności na scenie. Niezaprzeczalna charyzma klawiszowca z całą pewnością jest jednym z największych atutów zespołu. Trzeba też oddać Anette, że ma w sobie czar promiennego uśmiechu, który jaśniał nawet tamtej festiwalowej nocy. Nadal jednak Nighwish przyciąga niezliczoną liczbę słuchaczy. Pod sceną aż kipiało radością od zachwyconych fanów wyśpiewujących z pasją "Ever dream", czy też "Amaranth". Jednak to "Dark chest of wonders" było tu chyba najlepsze – pełne energii z idealnie dopasowanym do utworu głosem wokalistki. Wszystko szło idealnie, zachwyceni fani, buchające ognie na scenie, aż tu niespodziewanie pojawiły się problemy techniczne i koncert musiał zostać przerwany. Z tą sytuacją jednak perfekcyjnie poradzili sobie Marco i Anette, którzy nie zniknęli ze sceny, wręcz przeciwnie rozśmieszali publikę aż sprawa nie została naprawiona, po czym spektakularnie zakończyli występ.



Grendel:
Jak głosi legenda Grendel, był to potwór nękający króla duńskiego. Niefortunna w tym przypadku nazwa projektu muzycznego odniesienie do legendy może znaleźć we współczesności. Wyraz "słuchacz" będzie tutaj słowem kluczem. Każdy fan Grendela zapewne świetnie bawił się na koncercie – w końcu bycie "fanem" do czegoś zobowiązuje. Natomiast słuchacz jest niezależnym odbiorcą, a przynajmniej takim być powinien. Oceniając samą muzykę, zupełnie na sucho, nie można nie zauważyć totalnego braku talentu wokalnego jak i nie odnieść wrażenia, że cała materia dźwiękowa skomponowana jest typowo pod płyty. Występ na żywo uwydatnia jednak wszystkie jej wady. Wpadająca w ucho i taneczna – tego Grendelowi odmówić nie można, jednak tandetna, sztampowa i prosta przestrzeń mrocznych odgłosów, a przynajmniej na takie pozująca, rozchodziła się echem po hangarze i we własnym echu ginęła. Gdyby jeszcze nadrobić te straty wizualnie, może "nękanie" muzycznym kiczem nie byłoby na tyle odczuwalne. Niestety, [VLRK] ginął na scenie, śmiesznie biegając z jednego końca na drugi, ewidentnie nie wiedząc, gdzie biedak ma się podziać. Trudno uwierzyć, że ten sam miły dla ucha Grendel tak bardzo odbiega od tego, co prezentuje na płytach. Krytykę jednak należy podeprzeć także i plusami. Tutaj będzie to utwór "Zombienation", który maskował ubytki wokalne [Vlrk]’a. Nie zabrakło też "Soilbleed" Niestety, nie można zaprzeczyć jednemu – muzyka jest muzyką tylko i wyłącznie wtedy, kiedy na żywo brzmi nadal dobrze.



Welle: Erdball:
Ten przyjemny projekt z bardzo przyjemnie wpadającą w ucho melodią zwabił pod scenę chmarę widzów. Wydawać się mogło, że każdy mrocznie wyglądający jegomość zostawił gdzieś za drzwiami całą tę gotycką otoczkę, zastępując ją wesołą bit popową atmosferą. Docenić trzeba to, ile serca wkładają w cały występ członkowie zespołu. Wszystko było dopracowane. Nie było mowy o żadnej wpadce. To, co prezentują płyty ma odzwierciedlenie w rzeczywistości. Pomimo, iż nie uświadczymy tu żadnego klasycznego instrumentu, to elektroniczna kompozycja melodii jest dopracowana. Wokalnie także tak, jak być powinno. Czysto i równo - nie było elementu zaskoczenia, czy to tego na plus, czy też negatywnego. Można by więc uznać występ za jednostajny, ale tłumy zebrane w hangarze zaprzeczały temu. Projekt nie tylko zadbał o stronę muzyczną, ale i o wizualną. Nie zabrakło tutaj barwnych strojów ludowych, w które ubrane były Plastique i Frl. Venus, a okręcanie się tych nietypowo wyglądających panien na drewnianych kółkach, czy też instrumenty będące automatami do gier – to wszystko nie pozwoliło na to aby odbiór był monotonny. Na pewno przyczyniły się do tego "Ich bin aus Plastik", czy też energiczne "Wir sind die Maschinen". Welle:Erdball ma swój specyficzny klimat i należy się ukłon za to w ich kierunku. Najważniejsze to wiedzieć czego się chce i być w tym konsekwentnym i tyczy się to także muzyki.



Veljanov:
Tego niskiego wzrostem Pana o wielkim głosie nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Mistrz manipulacji, mutacji tonów, czy też wariacji w operowaniu skalą. Niestety, pomimo tylu atutów nie przyciągnął pokaźnej liczby odbiorców. Tylko pod samą sceną dostrzec można było trzy rzędy wymachujących w powietrzu rękami fanów, reszta natomiast stała, jakby lekko znudzona, czy nawet zanurzyła się w rozmowie. Zapewne wynikało to z podniosłego klimatu, w jakim tworzy Veljanov, który odbiega od festiwalowego stylu. Z całą pewnością jednak koncert zasłużył na miano wartego uwagi. Podobnie, jak u Heppnera nie było tu niczego zbędnego, manipulującego odbiorem muzyki. Tylko instrumenty i genialny głos artysty. Było spokojnie, np. "Man with a silver gun", jak i bardziej energicznie i gitarowo w utworze "His Vita". Trzeba jednak zrozumieć publiczność i przyznać rację, że bywało monotonnie i nawet ta podniosła aura nie była w stanie temu zaradzić.



Apocalyptica:
Energia buzująca w czterech finach szalejących na scenie przeniosła się na publikę. Niesamowite jest, jak agresywnie może brzmieć wiolonczela – instrument kojarzony z delikatnością muzyki klasycznej. Line up usadowił występ Apoccalipticy już po zmroku, co idealnie komponowało się z diabolicznie symfonicznym stylem, jaki zespół reprezentuje. Wydawać się mogło, że smyczki zajęły się niewidocznym ogniem, który rozpalał całą sceniczną przestrzeń. Ponadto chłopaki diametralnie potrafią przejść od ostrego brzmienia do melancholijnego "Bittersweet". Publiczność nie zapomniała nawet o zapalniczkach uniesionych do góry. Z piekielnej części repertuaru znalazł się tu cover Metallicy "Fight fire with fire" - energiczny, z dużą dawką perkusji i świateł szalejących po scenie, czy też "Grace" rozpoczęty rytmicznymi oklaskami ze strony fanów. Pasja, z jaką muzycy grają, ich energia i zaangażowanie w występ przyniosły im pozycję jednego z najlepszych koncertów festiwalu. Zbyteczny był tu nawet wokal – sukces zagwarantowały trzy wiolonczele i perkusja.



The Prodigy:
Wreszcie nadszedł ten długo wyczekiwany moment! Niezaprzeczalna gwiazda jaśniejąca w tę pamiętną festiwalową noc. The Prodigy pokazało, jak robi się prawdziwe muzyczne show. Zaczęli już z wykopem od "Worlds on fire" i tempo to utrzymali do samego końca. "Omen" tylko to podkreślił. Nie było chyba osoby, która by automatycznie nie zaczynała tańczyć do "Smack my bitch up", na którym to Flint i Maxim zachęcali ludzi do tego aby ukucnęli, z początku publika nie rozumiała, zapewne z błędu komunikacyjnego angielski – niemiecki. W końcu się udało! Efekt był niesamowity. Naraz wszyscy podskoczyli do góry. Ziemia i powietrze aż drżały od energii, która eksplodowała chyba w każdym z osobna, zarówno na scenie, jak i pod nią. To właśnie ten koncert był miejscem na pokazy świateł, dymu i ognia. Rezultat był obłędny. Z hukiem zamknięty został tegoroczny Line up. Z sercem bijącym od wrażeń można teraz było wrócić do namiotu, bądź w drogę powrotną – do domu.



Nie sposób zrelacjonować obiektywnie i wyczerpująco muzyków, czy to lepszych, czy to tych gorszych. Nie sposób nadmienić o każdym występującym z osobna. Jest za to sposób na rozróżnienie artystów od ich kiczowatych podróbek. Mera Luna to idealna okazja na taką selekcję, to idealna okazja na selekcję własnych gustów. Dopiero koncerty na żywo ukazują całą prawdę. Kurtyna w górę, czas na spektakl.

Strony:
Autor:
Tłumacz: Thalia
Data dodania: 2010-01-10 / Relacje


Inne artykuły:




Najnowsze komentarze: