AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
Pędzlem muzyki, po płótnie wyobraźni.


Czytano: 4860 razy


Ostatnie tematy na forum:

Od początków istnienia sztuki (no, powiedzmy od średniowiecza w górę) muzycy zawszę próbowali podkreślić swoją indywidualność za pomocą "stroju". Tyle wieków minęło, a w ostatecznym rozrachunku, sprawa nadal wygląda tak samo. Powodem tego, jak sądzę, jest istnienie czegoś takiego, jak pojęcie konkurencji. Wszak nie chodzi tylko o zadziwienie odbiorcy warsztatem muzycznym. To nie wystarczy. Nigdy nie wystarczało. Na podstawie samej muzyki, można było zauroczyć się co najwyżej... w muzyce właśnie. Zaś sam muzyk pozostawał wiecznie w cieniu swojej twórczości. W takiej sytuacji o popularności decyduje sam talent, bądź jego brak. I wszystko byłoby w porządku, trzeba przyznać. Oto mielibyśmy branżę artystyczną, która sama odsiewałaby wszelkiej maści gnioty, których nie sposób słuchać, a zostawiałaby tylko tych najlepszych. Sęk w tym, że tych najlepszych i tak zawsze byłoby kilku, a gusta społeczeństwa zawsze rozkładałyby się na każdego z nich. Zatem, chcąc nie chcąc, musieliby zacząć konkurować ze sobą na jakiejś innej płaszczyźnie. A artyści, jak to artyści, zawsze mają pociąg do estetyki.

Zatem, jak mi się zdaje, nie jest możliwa sytuacja, w której o wartości danego dzieła muzycznego decydowałaby sama jego wartość jako taka. Muzyka nie może żyć w oderwaniu od artysty, bo świadczyłoby to o braku konkurencji. Mając to zaś na uwadze, łatwo dojść do wniosku, że o wartości samej muzyki decyduje również fakt, jak postrzegany jest artysta. A postrzegany jest zawsze przez pryzmat nie tylko własnej twórczości, ale także wielu innych rzeczy, pośród których prym wiedzie, tak zwany, imidż.

Kiedyś nie było z tym dużych problemów. Taki średniowieczny grajek mógł stłamsić rywala fantazyjną czapką z piórkiem, czy wąsem przyciętym na włoską modłę. Reputacja namiętnego kochanka również nie przeszkadzała. Czas jednak posunął się naprzód, a sytuacja się cholernie skomplikowała. Gdy tylko pojawiły się nośniki muzyczne, pojawiło się również kolejne pole do popisu dla artystów. Przecież nie wydamy winylowej płyty w białej, byle jakiej, okładce, gdzie będzie tylko nazwa artysty, względnie zespołu, tytuł albumu i spis utworów. No i zaczęło się. Jak nietrudno się domyśleć, muzycy zaczęli się zajmować nie tylko muzyką, ale również otoczką wizualną.

Pole do popisu w tym drugim względzie poszerzyło się wraz z nadejściem kaset, a później płyt CD. Wiadomo, zamiast dwóch kartek robiących za okładkę, można było dołączyć małą książeczkę. Jednak prawdziwa batalia zaczęła się wraz z pojawieniem się internetu. Miejsca, gdzie pole do popisu wizualnego było praktycznie nieograniczone. Później doszły jeszcze wszelkiej maści portale społecznościowe, jak MySpace czy Facebook, jeszcze bardziej utrudniając życie artystom.

Dobra. Pomarudziłem trochę, żeby nikt, broń Boże, nie pomyślał, że nam, muzykom, jest w życiu łatwo. Niemniej, uważam, iż cała ta sytuacja nie jest taka straszna, jak niektórym może się zdawać. Dla mnie osobiście, muzyka nigdy nie istniała w oderwaniu od warstwy wizualnej. Wszak słuchając czegokolwiek zgoła, można dostrzec oczyma wyobraźni najróżniejsze rzeczy. Tak więc nawet bez namacalnej otoczki estetycznej, obcujemy z obrazami inspirowanymi dźwiękiem. Ostatecznie, wszystko sprowadziło się do tego, że to artysta decyduje, w którym kierunku mamy podążać błądząc po bezdrożach własnej wyobraźni.

I byłoby to pewnie cholernie frustrujące, gdyby nie fakt, że muzyka rozpadła się na wiele zróżnicowanych nurtów. Słuchacz, nabywając album artysty tworzącego w danym nurcie, wie mniej więcej, czego się spodziewać. Trafi do pewnego konkretnego pola w swojej wyobraźni. Poszczególni artyści będą zaś mu jedynie wskazywać, w obrębie tego pola, dalszą drogę.

I bardzo dobrze. Moim zdaniem, o ile cała ta sytuacja utrudnia muzykom życie, o tyle daje im ona również niepowtarzalną okazję. Oto słuchacz może spojrzeć na daną sprawę oczyma autora, może lepiej poczuć, co ten czuł, gdy tworzył, co go inspirowało. Oprawa graficzna jest idealnym sposobem na intensyfikację tych doznań. Sposób, w jaki zostanie odebrany utwór, zbliża się jeszcze bardziej do intencji twórcy. Wiadomo, wyobraźnia działa na wyższych obrotach, gdy pobudza się ją z dwóch źródeł jednocześnie. A cóż innego stanowi sens wszelkiej sztuki, jeśli nie pobudzanie wyobraźni właśnie?

Z tego właśnie powodu, uważam, że współcześnie bycie muzykiem, to nie tylko komponowanie i, ewentualnie, występy na żywo. To coś znacznie więcej. To umiejętność oddziaływania na wyobraźnię drugiego człowieka; nie tylko za pomocą dźwięku, ale wszelkich dostępnych metod. Oczywiście, może to doprowadzić do sytuacji, w które poszczególne gałęzie sztuki tak się ze sobą zrosną, że ciężko będzie stwierdzić, czy dany artysta to muzyk, grafik (względnie malarz), czy może pisarz? To zaś z kolei będzie prowadziło do zupełnego dyletanctwa. Wszak wiadomo – jeśli ktoś zna się na wszystkim, to zna się na niczym. Dlatego ważne jest, żeby nie zapomnieć, że u podstaw muzycznej kariery zawsze będzie leżała muzyka, a otoczka wizualna zawsze powinna być właśnie otoczką, a nie równorzędnym elementem, decydującym o jakości dzieła.

W ostatecznym rozrachunku, uważam, że nie sposób oddzielić obraz od dźwięku. I nie ma co nad tym biadolić, bo można to wykorzystać, by wzmocnić przekaz. A że kosztuje to o wiele więcej wysiłku, niż tylko komponowanie i gra na żywo? Cóż, pokażcie mi odbiorcę, który tego wysiłku nie doceni, a naprawdę rzucę to całe muzykowanie w diabły i zajmę się uprawą kartofli. Bo jednak wierzę, że człowiek zasiadający do słuchania muzyki, oczekuje czegoś więcej, niż usłyszenia szeregu dźwięków w odpowiednim rytmie i odpowiedniej kolejności. Bez tej wiary, naprawdę nie widzę sensu w komponowaniu czegokolwiek.
Autor:
Tłumacz: SiNiC
Data dodania: 2010-03-23 / Artykuły


Inne artykuły:




Najnowsze komentarze: