AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
The Christmas Ball 2012


Czytano: 6023 razy


Wykonawca:

Galerie:

Ostatnie tematy na forum:

The Wars
Punktualnie o dziewiętnastej swój koncert rozpoczął miejscowy zespolik The Wars.
Niestety, trudno powiedzieć, żeby był to szczególnie porywający występ. Muzycy w strojach typu "wyszedłem rano do sklepu po bułki" zaprezentowali kilka identycznie brzmiących, monotonnych utworów. Nie starali się nawiązać kontaktu z publiką, wokalista wydawał się być zamknięty w swoim świecie, do którego bynajmniej widzów nie zaproszono. Jego niezbyt imponujące warunki wokalne nie powaliły nikogo na kolana, a minimalistyczne oświetlenie (które pewnie w założeniach miało być "nastrojowe") sprawiało wrażenie, jakby w Huxleyu oszczędzali na prądzie.
Widownia ziewa.



The Crüxshadows
Przeskoczmy za ocean. Amerykanie z The Crüxshadows dorzucili na scenę trochę dekoracji, jednak widzowie widzieli tylko czubek ich bannera, który niemal całkowicie był zasłonięty przez sceniczne oświetlenie, przygotowane już dla kolejnego zespołu. W czasie przerwy technicznej mieliśmy okazję popodglądać rozgrzewające się tancerki, które łopatologicznie "przystrojono świątecznie" - czerwonymi ubraniami a'la panie Mikołajowe. Po rozpoczęciu koncertu stwierdzam, że u Cruxów wszystko po staremu. To co zawsze, podane "jak zawsze", piosenki brzmią "jak zawsze". I tylko Rogue jakby bardziej niż zwykle zmęczony, przygaszony. Nawet jego słynny trick ze wspinaniem się po rusztowaniach poszedł na pół gwizdka - wdrapał się zaledwie na połowę wysokości.
Początek koncertu też nie był dla niego pomyślny, bo gdy próbował "jak zawsze" wejść na scenę wychodząc z tłumu widzów i przeskakując barierki, podbiegł do niego niezorientowany w sytuacji ochroniarz i brutalnie usiłował z owych barierek ściągnąć.
Zespół słabo nawiązywał kontakt z publiką, tancerki wyginały się co prawda zawodowo, ale nie udało im się zamaskować malującego się na twarzach znudzenia. Dopiero podczas ostatniego kawałka po raz pierwszy zachęciły ludzi do klaskania i skakania. W czasie ich koncertu po raz kolejny miałam wrażenie, że w Niemczech szaleje jakiś kryzys i knajpa oszczędza na prądzie. Nawet nie mówię tu już o wrażeniu 'nastrojowości', w czasie ich show było po prostu CIEMNO.
Zespół zagrał co miał do zagrania i bez pożegnania zniknął ze sceny. O bisy nie wołano.
Widownia przysypia.



Project Pitchfork
W czasie przerwy technicznej na widowni zaczęło się zdecydowanie zagęszczać, zdeklarowanych fanów PP przybywało z każdą sekundą. To, co działo się później można by opisać tytułem piosenki innego projektu Petera - "Pack your bags honey, we're going to hell". Miejsce Achima za jedną z perkusji zajął w zastępstwie Leo (exOomph!). Rozległy się pierwsze dźwięki intra i sceną zawładnął Peter Spilles. On bynajmniej nie miał w tym dniu problemów ze zmęczeniem, tudzież trudności w rozruszaniu publiczności – szalał, tańczył, pomiędzy piosenkami zagadywał ludzi. Widownia, w końcu rozgrzana, chętnie ruszyła w tany, momentami nie wiedziałam, czy patrzeć na scenę, czy też na tańczący, zadowolony tłum. PP wprowadzili świetny nastrój, dopełniony ciekawymi efektami wizualnymi. Jedyny minusik – zdecydowane zbyt duże zadymienie i odrobinę za głośne perkusje, zagłuszające momentami elektronikę i wokal. Zastanawiam się też, jaki jest sens taszczenia na koncert fikuśnego statywu, pod którego ciężarem technicznemu uginały się kolana, a który był używany przez może dwie minuty...?
W czasie trzech ostatnich utworów (tym razem o bisy krzyczano głośno i skutecznie) zdecydowanie byliśmy już w obłędnym, elektronicznym piekle, a fani szaleli tak, jakby od dołu w stopy kłuto ich diabelskimi widłami.
Widownia zachwycona.



Eisbrecher
Tegoroczny cykl świątecznych koncertów nie zaczął się dla Bawarczyków szczęśliwie. Niespodziewana poważna choroba perkusisty Achima Farbera zmusiła ich do odwołania występów w czasie pierwszych dwóch dni festiwalowego mini-tournee. Trzeciego dnia z pomocą przyszedł Manuel, który przejął pałeczki. Nawet, jeśli muzycy byli zestresowani całą sytuacją, skutecznie to zamaskowali. Zaczęli tradycyjnie od dynamicznego "Exzess Express", po czym nie zwalniali tempa niemalże do samego końca. Tradycyjnie wokalista Alex swobodnie komunikował się z publicznością, tryskał humorem i nieraz błysnął ciętą ripostą na wykrzykiwane przez widzów żartobliwe zaczepki. Mimo, że Alex był niekwestionowanym liderem na scenie, to także i pozostali muzycy nie bronili się przed kontaktem z widownią, żaden "nie chował się po kątach", nie stał z tyłu, każdy czynnie uczestniczył w show. Widać było, że panowie są naprawdę zgranym zespołem.
Gdybym miała typować najmocniejszy punkt koncertu, byłaby nim zapewne pięknie wykonana ballada "Rette mich". Pozwolę sobie na osobistą dygresję. Mam takie wrażenie, że "co drugi niemiecki zespół" uznaje za punkt honoru mieć w repertuarze piosenkę pod tytułem "Rette mich" (oraz "Ohne Dich". "Ohne Dich" ma chyba co najmniej 75% niemieckojęzycznych kapel. Nawiasem mówiąc, Eisbrecher też). Mogę z ręką na sercu powiedzieć, że Eisbrecherowe "Rette mich" jest absolutnie najlepszą i najbardziej poruszającą piosenką o tym tytule jaką znam. Wykonanie na żywo wdeptało mnie w parkiet.
Na zakończenie dostaliśmy absolutny klasyk "Miststueck". Potężna ściana dźwięku, wirujące płatki konfetti, pluszowe misie dla fanek, gorące podziękowania dla Manuela (można by rzec, że z obowiązku wywiązał się... koncertowo), ostatni ukłon... i po głównej gwieździe wieczoru zostały tylko gasnące światła. "Arbeit fertig, gut gemacht…."
Widownia mruczy z zadowolenia.



Podsumowując, w mojej subiektywnej opinii, dwa niewypały i dwa pociski nuklearne.
Było dobrze, ale zawsze mogło być lepiej.

Strony:
Autor:
Tłumacz: kantellis
Data dodania: 2013-03-04 / Relacje


Inne artykuły:




Najnowsze komentarze: