AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
Wave Gotik Treffen 2011


Czytano: 8239 razy


Wykonawca:

Galerie:

Ostatnie tematy na forum:

Lipsk. Główny Dworzec Kolejowy. W wielkim holu, gdzie normalnie jest tylko wiele przestrzeni dla pasażerów, teraz stoją wieszaki z ubraniami. Gotyckie sukienki, lateksowe stroje, jakieś atrybuty typu paski i łańcuchy. Wszędzie pełno ludzi ubranych na czarno. Część wypełnia hol, inni okupują McDonald's (ten widok jest bezcenny). W sklepie Saturn (wszystko na dworcu) jak nigdy wyeksponowane płyty z ciężką i mroczną muzyką, w dobrej cennie przenośne radia, kłują w oczy przypinki i inne czarne gadżety. Tak, wszędzie czuć ten klimat. To Wave Gotik Treffen. Tym razem 20., jubileuszowe wydanie.

Dla podkreślenia znaczenia tej edycji organizatorzy postanowili rozpocząć ucztę dzień wcześniej i to z nie byle jakim składem. Historia zatoczyła koło i już w czwartek swoimi występami uraczyły fanów zespoły jakie pojawiły się pierwszego roku festiwalu. W Agra, olbrzymiej hali targowej, zagrały zatem m.in. Das Ich, Sweet William, Age of Heaven, The Eternal Afflict oraz Love Like Blood. Tego dnia my jednak dopiero szykowaliśmy się do podróży.
W pozostałe dni, a więc od piątku do poniedziałku (włącznie) można było liczyć na kolejne atrakcje i występy całej masy różnorodnych zespołów. Wrażenie z pewnością zrobili multimedialni eksperymentatorzy z The Anti Group Communication, których reaktywacja kilka lat temu ucieszyła spore grono osób. Swój set zagrali w środku specjalnie wybudowanego sześcianu, na którego ścianach wyświetlano przedziwne wizualizacje. Adi Newton i spółka raczyli publikę głównie nowszym materiałem, ale wytrwali fani doczekali się również i starszych kawałków. To był jednak jedynie aperitif przed hitem piątkowego wieczoru – występem Clock DVA. Po długim, kilkunastoletnim okresie milczenia, zespół postanowił wyjść z ukrycia i wystąpić przed publicznością. Weterani sceny elektronicznej, ponownie ukryci w trójwymiarowej konstrukcji, i tym razem grali w przewadze materiał, który dopiero ma ukazać się na płycie. W równym stopniu hipnotyzował on jednak wszystkich zebranych wokół zarówno specyficznymi dla projektu dźwiękami, jak i genialnie dopasowanymi do klimatu filmami.
Na uznanie zasłużył z pewnością występ Owls. Kto zaszufladkował już Tony Wakeforda w kategorii li tylko neofolk miło się rozczarował. Tym razem założyciel Sol Invictus postanowił popełnić kolaborację z Eraldo Bernocchim z Sigillum S. Jeżeli były to nadal ballady to tym razem z towarzyszeniem przesterów, brudne i mroczne, można by rzec industrialne. Po raz kolejny świetnie współgrała muzyka z obrazem.
Przepięknym rytuałem uraczył nas rosyjski Moon Far Away. Ukryci za maskami artyści z dalekiego Archangielska stworzyli na scenie mistyczny nastrój, który trwał od samego początku ich występu do końca. Mistyczne śpiewy, ludowe melodie, magiczne symbole. Tu we wszystkich kompozycjach dało się słyszeć ducha dalekiej północy Rosji i chyba próżno dziś szukać tak klimatycznych zespołów z Europy Zachodniej, przynajmniej z szeroko zakrojonego kręgu projektów spod znaku neofolk, do którego zaliczany jest Ash wraz ze swoją kompanią. W tym miejscu należy jeszcze dodać, że akustyka w lokalizacji Felsenkeller należy chyba do najgorszych jakie mieliśmy szansę doświadczać, ale w tym przypadku nawet ten fakt nie był w stanie negatywnie wpłynąć na odbiór koncertu. Niestety chyba właśnie akustyka zaważyła na jakości występu chłopaków ze Spiritual Front – było zdecydowanie poniżej poziomu, do którego przyzwyczaili nas Włosi.

W przypadku występu Raison d’Etre można było być pewnym rzetelnej dawki dark ambientu. Mroczne drony i charakterystyczne łomotanie blach rozchodziły się po całym Schaubühne – starym teatrze z balkonami i spiętrzonymi rzędami krzeseł, w których zasiedli koneserzy gatunku. I tylko cały czas się zastanawiamy czy złuszczona na ścianach farba prezentowała się tak jeszcze przed występem gwiazdy wytwórni Cold Meat Industry, czy destrukcyjny wpływ miała tu właśnie sama muzyka Petera Anderssona.
Zachwyciła swym urokiem jak zwykle pogańska wioska. Pełna ludzi kłębiących się wśród straganów. Część z nich spędziła tam praktycznie cały festiwal, niektórzy wpadali na chwilę odetchnąć świeżym powietrzem i przewietrzyć ubrania przesiąknięte perfumami o zapachu stęchlizny (sprzedawanymi jako oficjalny gadżet na firmowym stoisku WGT). Tu uszy przybyłych pod scenę cieszył kataloński Narsilion wraz z gośćmi (m.in. Cecilią Bjärgö z zespołu Arcana). Bębny, skrzypce, żeńskie i męskie wokale oraz klawisze to główne "instrumenty" zespołu, który z wielką energią i niezwykle szczerze wykonywał po kolei wszystkie kawałki. Klimat wioski, stroje i oczywiście sama muzyka sprawiała, że na dłuższą chwilę wszyscy przenieśli się o kilka stuleci wstecz. Poezja… śpiewana.

Tego roku mogliśmy zobaczyć również i mroczne oblicze Pani Bjärgö, która u boku swego męża zmierzyła się jako Sophia z fińskimi wariatami z Karjalan Sissit. Jedno jest pewne. Pod względem wypitych i rozlanych piw koncert numer 1 na festiwalu. A poza tym pompatyczno-militarna kakofonia. Muzyka na bębny, blachy z towarzyszeniem wrzasków i samplowanych chórów. Zarówno dla obu zespołów, jak i będącej w temacie publiczności rewelacyjna post-industrialna biesiada.
Rozczarowań nie było wiele, ale zdziwił monotonny, usypiający i kompletnie nieklimatyczny set Visions. Prawie jednostajny szum z rzadka zmieniający częstotliwość wespół z prawie statyczną wizualizacją nużył i otumaniał, co zapewne nie było zamierzonym zabiegiem (znamy osobiście artystę i nie ma on zapędów sadystycznych). Do końca udało się dotrwać tylko dlatego, aby sprawdzić czy finał będzie choć trochę bardziej dynamiczny. I tu niestety kolejna porażka. Koncert jak się zaczął tak się skończył…
Klasę potwierdził natomiast weteran sceny dark ambient Brian Williams aka Lustmord. Potężne drony i przelewające się dźwiękowe masy wraz z "płonącymi" wizualizacjami działały na wyobraźnię i robiły wielkie wrażenie. Piekielna muzyka, ale tego można było się spodziewać po kompozytorze oprawy dźwiękowej na 40. jubileusz Kościoła Szatana. Zapewne dla wielu koncert wieczoru.

Soniczna fala, która zgniotła wszystko w promieniu kilkuset metrów. I aż dziw bierze, jak organizatorzy po takim artyście ulokować mogli w muzycznym menu lipskie duo – Inade. Knut i Rene zawsze, ale to zawsze transmitują ze sceny transowe dźwięki, które hipnotyzują publiczność. Wolno rozkręcające się, wpadające w pętle szumy, które miarowo rozchodzą się po całym pomieszczeniu. To był naprawdę bardzo dobry koncert, ale mimo wszystko wypadł blado w porównaniu z poprzednikiem.

Organizacja festiwalu stała jak zwykle na bardzo wysokim poziomie. Nie byliśmy oczywiście wszędzie (to nie jest i przy dalszym rozwoju festiwalu nigdy nie będzie możliwe), ale to co zaobserwowaliśmy zawsze budziło szacunek. Bezpieczeństwo, punktualność, rozwiązania logistyczne. Przy tak dużym przedsięwzięciu to bardzo ważne rzeczy, które sprawiają, że co roku chce się wracać w to miejsce. Wszystkich niezdecydowanych gorąco namawiamy do skorzystania z okazji i zobaczenia wielu ciekawych projektów w "jednym" miejscu. Kolejna edycja pod koniec maja 2012!

Strony:
Autor:
Tłumacz: Ankara
Data dodania: 2012-04-29 / Relacje


Inne artykuły:




Najnowsze komentarze: