AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
Zita Rock Festival 2011


Czytano: 10491 razy


Wykonawca:

Galerie:

Ostatnie tematy na forum:

Niebiosa się uwzięły.
Nie pomogło zaklinanie pogody, ani nerwowe (co pięć minut) sprawdzanie internetowych prognoz. Miało padać – i już. Sam przejazd ze wschodniej do zachodniej części Berlina utwierdził nas w przekonaniu, że prognozy nie były tylko wymysłem nadgorliwych meteorologów. Z okien kolejki widzieliśmy naprzemiennie – deszcz, słoneczko, chmurki i CHMURY.

Pierwsze oberwanie chmury dopadło nas w kolejce do wejścia, na szczęście po tym pierwszym prysznicu nad głowami -tymczasowo- zawisło nam słoneczko i po krótkim wyżymaniu odzieży mogliśmy poeksplorować Cytadelę. Wśród zabytkowych murów rozlokowały się klimatyczne sklepiki, kramiki z jedzeniem i popitkiem wszelakim, zauważyłam też, że o wiele czytelniej niż w poprzednich latach oznakowano drogi ewakuacyjne. Nie było też najmniejszego problemu z kupieniem foliowych płaszczyków przeciwdeszczowych- zdecydowanie w tym dniu artykułu pierwszej potrzeby. Na uboczu zainstalowano wiatę, pod którą fani w określonych godzinach mogli zdobyć autografy swoich ulubieńców. Z owego Autogrammstunde wyłamał się jedynie Blutengel. No cóż, pewnie daleko do tego swojego Berlina mieli, że czasu dla fanów nie znaleźli (wiem, że każdy miejscowy twierdzi, że Spandau to nie Berlin, no ale to już chyba przesada, żeby przyjeżdżać na ostatnią chwilę i uciekać zaraz po koncercie)

Tymczasem na scenie objawił się pierwszy wykonawca – ZIN
Goth - rockowa kapela nie miała niestety zbyt wielkiego szczęścia – z chmur ponownie lunęło i fani pochowali się pod wiatami i drzewami. Dla tych odważnych, którym deszcz nie przeszkadzał, muzycy z Lipska przygotowali całkiem niezłe show, w roli ‘rozgrzewacza’ sprawdzili się nie najgorzej. Wokalista, mimo, iż skryty za ciemnymi okularami (optymista…), sprawnie nawiązywał kontakt z niezbyt liczną publicznością i przez cały koncert dawał z siebie wszystko. Fani docenili jego wysiłki i przez cały koncert nagradzali kapelę gromkimi brawami.



Po krótkiej przerwie technicznej na scenie zainstalowali się Mono Inc. z charyzmatycznym Martinem Englerem na czele. Muzycy z Hamburga mieli o wiele więcej szczęścia niż poprzedzający ich koledzy – kiedy tylko wyszli na scenę niebiosa ‘poszły na współpracę’ i zakręciły kurek. Śmiem podejrzewać, że muzycy mają konszachty z kimś ‘z dołu’, co może tłumaczyć tytuł ostatniej płyty – "Viva Hades" ;)
Koncert energetyczny, świetny kontakt z publiką (wśród której nie sposób było nie zauważyć sporej ilości członków oficjalnego fanklubu zespołu) dobre brzmienie – i gdyby tylko wokal Martina był tak mocny jak na płytach, to fani osiągnęliby pełnię szczęścia. Tajną bronią zespołu jest urocza perkusistka Katha Mia – obdarzona nieprzeciętnym głosem i potrafiąca rozbujać publiczność nawet wtedy, kiedy panowie nie dawali już rady.
Na zakończenie koncertu muzycy wystąpili w charakterystycznych strojach, które fani kojarzą na pewno z okładki ich ostatniej płyty, oraz teledysku ‘Symphony of Pain’.



Deszcze niespokojne okazały się niestraszne dla takiego weterana sceny jak Sven Friedrich, wokalista Zeraphine. Dziarsko wybiegał poza zadaszenie i w efekcie szybko stał się przemoczony nie mniej, niż oglądający koncert fani. Sven podkreślił deszczowy nastrój takimi kawałkami jak 'Be my rain', czy 'Rain falls'. Paradoksalnie, kiedy skończyły mu się piosenki o deszczu... przestało padać. Sam przebieg koncertu zaskakujący nie był - było i nastrojowo i energetycznie, nic, czego fani Zeraphine nie widzieli już wcześniej. Muzycy sięgnęli po stare, sprawdzone hiciory, a także kawałki z wydanej w 2011 roku płyty 'Whiteout'.



Muzycy kolejnego zespołu, Project Pitchfork, niestety mieli bodaj największego pogodowego pecha w tym dniu - lało intensywnie i - wybaczcie – musiałam salwować się ucieczką pod jedną z wiat. Z daleka (te moje krótkowzroczne patrzałki…) mogłam docenić efektowność i moc scenicznego oświetlenia, które przywieźli ze sobą, a także zanotować, ze dla ich fanów pogoda nie był najmniejszą przeszkodą w szaleństwach pod sceną.



"Z lekką nutką kontrowersji" - bo z czym by się Blutengelowe granie nie kojarzyło, to jedno można powiedzieć na pewno – nie kojarzy się bynajmniej z muzyką rockową. Ale – jak argumentowali fani i organizatorzy – czasem nie trzeba gitar, by zrobić rockowe show. A czego jak czego, ale pazura scenicznego charyzmatycznemu frontmanowi BlutEngela nie można odmówić. Potrafi rozkochać w sobie publiczność, dyrygować zatwardziałymi rockersami tak, że ochoczo podrygiwali do popowego 'Soul of Ice', czy 'Reich mir die Hand', no i nigdy nie zapomina języka w gębie. Że zacytuję: "Jesteśmy BlutEngel i kiedy my gramy pogoda jest piękna". Rzeczywiście – opadów w czasie ich show nie zanotowano. Performance jak zwykle odważny – rozebrane (nieco mniej niż zwykle) tancerki, litry sztucznej krwi, fire-show... taaak. Show z pewnością warte uwagi i ciekawe. Muzycznie – bez krztyny rocka, Chris śpiewać jak nie potrafił, tak nie potrafi, ale ponieważ nie zaobserwowałam, żeby publiczność miała coś przeciwko, to i ja nie będę miała ;)



Nad cytadelą zapadł zmrok, kiedy headliner pierwszego dnia szykował się do zawładnięcia sceną. Eisbrecher – weteran tego festiwalu. Niezaprzeczalnie muzykom było lżej, niż w poprzednich latach. Jak zwykle bowiem na rozpoczęcie show wystąpili w grubych kurtkach i czapach, tym razem jednak nie musieli przeciwstawiać swojego outfitu trzydziestostopniowemu upałowi. No cóż, przynajmniej komuś pogoda przypadła do gustu w tym roku...
Grono panów z Monachium zaserwowało widzom kawał solidnego, rockowego grania, nie omieszkawszy przy tym wetknąć małej szpili koledze Pohlowi - "Mieliście tu już dziś pop, disco, dance i niezłe gołe babki. Teraz będą rockowi starzy faceci, nie macie nic przeciwko?"
No cóż – wspomnianych gołych pań nie potrzebowali, potrzebowali za to papierowych serpentyn i pluszowych misiów, którymi obdarowywali fanki. Przyganiał kocioł...
Jedno trzeba przyznać – show było naprawdę rockowe, mocarne, żadne tam jasełka dla przedszkolaków.
Frontman Alex jako jedyny z muzyków postanowił zeskoczyć ze sceny i oddać się we władanie fankom. Bardzo dosłownie, gdyż jednej z nich wręczył palcat, którym pozwolił się następnie okładać owej ‘Czarnej Wdowie (Schwarze Witwe)". Wciągnięty z powrotem na scenę wychylił flaszkę whisky, która tym razem niestety nie powędrowała w ręce spragnionych widzów.
Kulminacyjnym punktem koncertu był cover ‘Miststueck’, w czasie którego Alex popisał się między innymi umiejętnością rapowania. Tuż po tym nad widownię pofrunęły wspomniane wcześniej serpentyny i misie, a rozgrzana publiczność musiała pogodzić się z tym, że pierwszy festiwalowy dzień dobiegł końca.

Sprawdziło się powiedzenie - "jest źle, nie martw się, może być już tylko gorzej…" i faktycznie niestety – było. Drugi dzień jeżeli chodzi o pogodę nie był żadnym przełomem, nagle nie poraziło nas jakieś oślepiające słońce (a szkoda), jednak mając na uwadze fakt że nie jesteśmy z cukru i że czeka na nas dawka mocno grzejących nasze serca obrazów i dochodzących ze sceny dźwięków, humor nas nie opuszczał.

W zaistniałych okolicznościach zakapturzeni, dzięki niemieckiemu Qntal zostaliśmy przeniesieni w czasy średniowiecza. Sztuka o tyle niesamowita że wykonana na wysokim poziomie. Muzycy Qntal będąc od 21 lat na scenie absolutnie nie dopuszczają na swoich koncertach do tego by widz czuł się zawiedziony czy znudzony. Stonowane granie, kunsztowne stroje, brzmienie medieval wpisane dzięki wmieszanej elektronice w czasy współczesne.



W nieco innej stylistyce (w specyficznych maskach na twarzy) jako przeklęci przedstawiciele rockowych i electro/medieval dźwięków, następny ujrzeliśmy zespół Teufel. Inne troszkę łagodniejsze wcielenie muzyków, których zapewne większość z nas kojarzy z rockowo/industrialnego zespołu – Tanzwut. Ich set był w zasadzie promocją ostatniego albumu "Absynt" co wydawało się wcale nie przeszkadzało dobrze bawiącej się publiczności.



Osobiście czekałam już z niecierpliwością na to by z bliska zobaczyć właściciela bajecznie głębokiego głosu, Michaela Darkness i jego towarzyszy czyli zespół End Of Green. Nie zawiodłam się chłopaki nie tylko znakomicie wykonali swoją pracę, oni z zaangażowaniem pokazali jak dobrze się bawią mogąc dla nas wystąpić. I wtedy pękła kolejna chmura, powodując to że liczna publika nieco się przerzedziła zmykając schronić się pod pobliskimi drzewami. Setlista End Of Green była skróconym przekrojem całego dorobku grupy. Nie zabrakło piosenek z ostatniego albumu – " High Hopes in Low Places" takich jak: "Tie Me A Rope... While You're Calling My Name", "Good night insomnia" czy "Saviour" ale nie zabrakło również tak udanych wcześniejszych numerów jak "Demons" czy "Killhoney". Świetny koncert, padający deszcz – nie miał tu znaczenia.



Deszczowa aura nie przeszkadzała muzykom z End Of Green natomiast my mieliśmy już serdecznie dosyć tego że majtki były chyba jedyną suchą rzeczą na naszych ciałach. Dlatego stojąc już pod naturalnym parasolem z liści, pod już i tak licznie okupowanymi drzewami, zerkaliśmy na roznoszący scenę swoimi wyczynami Samsas Traum.



Najlepsze tego dnia a właściwie już zbliżającego się wieczoru miało dopiero nadejść. Mistrzowie gatunku powszechnie i chyba na ich cześć nazwanego castello rock. Wiadomo już o kogo chodzi? Klasyka i hard rock w jednym, energetyczna bomba i brak atrakcyjnej wokalistki… Teraz już wszystkie wątpliwości z pewnością zostały rozwiane - Apocalyptica. Od samego początku fińscy muzycy złapali doskonały kontakt z publicznością czego dowodem była żywa współpraca widzów z zespołem. Ogromna energia płynąca ze sceny zdecydowanie rozgrzała wszystkich obecnych, wprawiając licznie zgromadzonych w pozytywną ekscytację. I pomyśleć tylko że muzyka tworzona przez głównie klasyczne instrumenty napawa (nadmiernym) spokojem, nic bardziej mylnego! W pewnym momencie Tipe Johnson, (wokalista Leningrad Coboys) dołączył do Mikko Siren’a, Perttu Kivilaaksa i Paavo Lötjönen’a i zaczął wspomagać ich swoim wokalem. Ten koncert ze względu na niebywałe zdolności muzyków, kreatywność i wysoki poziom adrenaliny zapamiętam chyba najdłużej.



Chociaż faktem jest że pogoda podczas 5 edycji Zita Rock Festival nas nie rozpieszczała, kłamstwem byłoby to że brakowało nam muzycznych wrażeń... Dlatego z całą pewnością wiemy że warto tu być i wiemy już z całą pewnością gdzie spotkamy się za rok w połowie czerwca!

Strony:
Autor:
Tłumacz: Ankara
Data dodania: 2011-10-02 / Relacje


Inne artykuły:




Najnowsze komentarze: