Ambient Festiwal 2011
Czytano: 2622 razy
W pochmurne, jednak całkiem przyjemne popołudnie zjawiłem się wraz z towarzyszami w Gorlicach, niewielkiej mieścinie niedaleko Tarnowa. Celem naszym było odnalezienie Gorlickiego Centrum Kultury, gdzie na przestrzeni dwóch dni (15-16 lipca) miał odbyć się Ambient Festival 2011. Odsłona festiwalu była to już trzynasta, co niewtajemniczonych może trochę dziwić. No bo jak to tak, nie dość że miasto nie za duże i mało kto o nim słyszał, to jeszcze muzyka prezentowana do najpopularniejszych nie należy, a oni już po raz trzynasty zdołali się zorganizować? Zapewne wielka w tym zasługa dyrektora kulturalnego Tadeusza Łuczejko, który to wielkim fanem muzyki elektronicznej jest (sam pojawił się drugiego dnia festiwalu ze swoim projektem ‘Aquavoice’), oraz Jerzego Kordowicza, redaktora popularnej Trojki, który z kolei promowaniem muzyki ambitnej zajmuje się nie od dziś, a i w Gorlicach pojawia się regularnie. Swoistym rodzynkiem w całym towarzystwie organizatorów okazał się być niedawno mianowany burmistrz Gorlic, który obiecał wspierać festiwal w przyszłości, jako że sam jest fanem ambientu i ogólno pojętej elektroniki. No proszę, da się? Dodatkowo przyznać się muszę, że o artystach mających wystąpić na festiwalu nie słyszałem nigdy (pomijając osobę Robina Guthrie, ale to też jedynie ze względu na Cocteau Twins), tym większe były moje oczekiwania co do materiału przez nich prezentowanego.
Ale do rzeczy. Pierwszy dzień rozpoczął się o godzinie 18:00 Podczas ok. półgodzinnego ‘wstępniaka’ przybliżono nam pokrótce historię festiwalu, co ważniejsze osoby za niego odpowiedzialne (o których kilka słów napisałem powyżej) oraz samych artystów. Gdy ok.18.30 zgasły światła, na sali było niewiele więcej niż 50 osób, z czego część stanowili sami organizatorzy oraz techniczni (tudzież ich znajomi). Pozostaje jedynie zadać sobie pytanie, kto w takim razie kupił bilet? Dywagacje na bok, przejdźmy do muzyki.
Artystą otwierającym festiwal (z półgodzinnym poślizgiem, jeśli wierzyć harmonogramowi) był Krzysztof Horn, który do zaoferowania miał mieszankę ambientu z eksperymentalną elektroniką ocierającą się nawet o IDM. Mieszanka, owszem, sympatyczna i występ można by zaliczyć do całkiem udanych, gdyby nie wizualizacje, które owy koncert uzupełniały. Pal licho momentami niedopasowanie do prezentowanej muzyki, ale powtarzanie tych samych scenek po kilkanaście razy to już lekka przesada. Po półtoragodzinnym secie czułem się fizycznie zmęczony (podobnie zresztą jak mój fotograf), co jak się niedługo okazało, było jedynie przysłowiową ciszą przed burzą (burza dosłowna, z elementami gradu i Bóg wie czego jeszcze, zdążyła przejść nad Gorlicami jeszcze przed rozpoczęciem koncertu).
Gdy dowiedzieliśmy się, że Dariusz Makaruk zaprezentuje dwugodzinną ścieżkę dźwiękową do niemego filmu ‘Oblicza Dzieci’ z roku 1923 zapaliła nam się lampka w głowach informująca o dwóch rzeczach. Pierwsza to oczywista oczywistość, czyli kolejny poślizg w harmonogramie, co specjalnie nam się nie uśmiechało, gdyż z każdą chwilą opuszczały nas siły (z tego miejsca chciałbym zaznaczyć, iż wbrew szeroko zakrojonej kampanii promocyjnej, napoje energetyzujące wcale nie są energetyzujące). Druga sprawa natomiast tyczy się samego konceptu koncertu. Tworzenie tła muzycznego do kina niemego to jak prowadzenie wycieczki po grząskim terenie - część będzie się zachwycać widokami, reszta skupi się na pogubionym obuwiu i ciągłych atakach moskitów. Nie inaczej było w przypadku setu pana Makaruka. O ile początek prezentował całkiem ciekawy ambient eksperymentalny z lekko mrocznym posmakiem, to późniejsze partie, do spółki ze średnio interesującym filmem, dały efekt usypiający. Dosłownie. Pod koniec, gdy nasze powieki trzymały już jeno na zapałkach, inni słuchacze, dając za wygraną, ucinali sobie drzemki. Oczywiście można to zrzucić na swoiste zmęczenie materiału, które nastąpiło po poprzednim koncercie, co w praktyce oznacza, iż w innych warunkach byłby on znacznie ciekawszy. A tak, niestety, pozostaje on najsłabszym ogniwem całego festiwalu.
Po lekko ocucającej przerwie technicznej, ok. godziny 22.30 na scenie pojawiła się ‘gwiazda’ dnia pierwszego, czyli Wolfram Der Spyra w duecie z polsko-ukraińską śpiewaczką Roksaną Vikaluk. Ponoć artyści owi mimo iż współpracowali ze sobą w przeszłości, nigdy nie mieli sposobności do wspólnego koncertowania, co nie oznacza niczego innego niż to, iż występ jako duet na Ambient Festiwal był ich debiutem scenicznym. A co mieli do zaprezentowania? Połączenie dosyć eksperymentalnej elektroniki Wolframa oraz folkowego śpiewu Vikaluk dało świetny efekt, którego niestety nie byłem w stanie w pełni docenić ze względu na skrajne zmęczenie towarzyszące mi podczas ich występu. A szkoda, bo mimo wszystko, myślę iż był to najlepszy koncert dnia pierwszego, który gdyby nie zmiany w harmonogramie oraz za długie przerwy techniczne, mógł być jeszcze lepszy.
Dzień następny przywitał nas słoneczną aurą, która oprócz nadmiaru światła sprowadziła temperaturę, której zazwyczaj staram się unikać, a już na pewno na nią narzekać, co zmusiło nas do poszukiwania schronienia, w którym to w spokoju i przy piwku można by oczekiwać na godzinę rozpoczęcia drugiego dnia festiwalu. Na szczęście Gorlice pubem stoją, więc owy problem rozwiązaliśmy w tempie błyskawicznym.
Pierwszy koncert dnia drugiego rozpocząć miał się o godzinie 17:00 i tak też się stało. Po krótkim przedstawieniu artysty, na scenie pojawił się Aquavoice, czyli wspomniany już Tadeusz Łuczejko. Nie ma co ukrywać, różnica między setem Aquavoice, a tym co prezentował dnia poprzedniego Krzysztof Horn była aż nazbyt widoczna. Jego rasowy ambient z lekkimi ukłonami w stronę eksperymentu, mocno inspirowany dokonaniami Biosphere (który to notabene wystąpił na zeszłorocznej edycji festiwalu), był tym, na co myślę większość publiczności czekała. Proponowane wizualizacje pasowały do muzyki idealnie, nie mam się do czego przyczepić. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, iż wbrew temu co mówi sam Tadeusz Łuczejko, koniec jego kariery to wciąż odległa przyszłość i będzie go jeszcze można usłyszeć na koncertach, tudzież nowych wydawnictwach płytowych.
Po krótkiej przerwie na scenie pojawił się Maciej Szymczuk, który na Ambient Festiwal wystąpił w ramach swojego projektu zwanego ‘Maciej Szymczuk’. Hm, nazwa nazwą, ale nie można mu odmówić pomysłu na muzykę. Artysta zrezygnował z jakichkolwiek wizualizacji, przez co można było się skupić na muzyce właśnie. A ta była kombinacją eksperymentu z mrokiem, co sprawdziło się wyśmienicie, szczególnie dzięki atmosferze wytworzonej przez punktowe światła w kolorze czerwonym i całej masie mgły. Całość występu Macieja Szymczuka sprawia, iż był to jeden z jaśniejszych, jak na ironię, punktów festiwalu.
W końcu przyszedł czas na koncert wieńczący cały festiwal, czyli występ Robina Guthrie. Jak wspomniałem wcześniej, moja wiedza na temat artystów prezentujących swoją muzykę na tym festiwalu była równa zeru (sam fakt, iż wiedziałem co to takiego ten Cocteau Twins się nie liczy), co tylko podsyciło moje zainteresowanie osobą pana Guthrie. Przed samym koncertem zostaliśmy ostrzeżeni, iż w przypadku jakichkolwiek prób fotografowania z flashem (fotografować bez lampy można było jedynie przez pierwsze 10 minut koncertu, co wspólnie z moim towarzyszem-fotografem uznaliśmy za zbytek łaski) lub nagrywania w jakikolwiek sposób występu Robina G. istnieje realne ryzyko przerwania koncertu przez ww. Tako rzecze kontrakt, i tego trzeba było się trzymać. Przechodząc do właściwej części występu, przyznać trzeba, iż od strony technicznej RG zaprezentował naprawdę wysoki poziom. Niestety, jak na ironię, gdyby nie kapitalne wizualizacje, koncert uznałbym za zwyczajnie nudny. Muzyka oparta w głównej mierze na przysłowiowych trzech akordach wygrywanych na gitarze (którą to pan Guthrie kupił tego samego dnia w sklepie muzycznym w Gorlicach, a którą to można było później wylicytować) musi w końcu stać się repetytywna. Minimalne użycie elektroniki do tworzenia ambientowo-dreampopowego tła niestety nie zdało egzaminu. Dla mnie koncert skończył się na pierwszym utworze. Jednak ku mojemu zaskoczeniu, publiczność (której liczba zwiększyła się dwukrotnie w porównaniu do dnia poprzedniego) zażądała więcej, co zaowocowało ponownym chwyceniem pana Guthrie za gitarę i... zagranie po raz kolejny tego samego utworu.
W ten oto sposób dotarliśmy do końca festiwalu, którego pierwszy dzień zapisze się w mojej pamięci jako walka o przetrwanie, natomiast drugi jako w 2/3 kawał dobrego ambientu i w 1/3 nieco przereklamowany, minimalistyczny set faceta niegdyś grającego w Cocteau Twins. Dodatkową atrakcją było tradycyjne już ognisko, na które zostali zaproszeni wszyscy uczestnicy festiwalu, włączając w to artystów. Sam z zaproszenia nie skorzystałem, jednak z pewnością była by to nie lada okazja by wypowiedzieć się na temat poszczególnych występów lub po prostu przy piwku sprawdzić co pan Guthrie trzyma jeszcze w zanadrzu, a czego nie zdecydował się zaprezentować na festiwalu.
Ale do rzeczy. Pierwszy dzień rozpoczął się o godzinie 18:00 Podczas ok. półgodzinnego ‘wstępniaka’ przybliżono nam pokrótce historię festiwalu, co ważniejsze osoby za niego odpowiedzialne (o których kilka słów napisałem powyżej) oraz samych artystów. Gdy ok.18.30 zgasły światła, na sali było niewiele więcej niż 50 osób, z czego część stanowili sami organizatorzy oraz techniczni (tudzież ich znajomi). Pozostaje jedynie zadać sobie pytanie, kto w takim razie kupił bilet? Dywagacje na bok, przejdźmy do muzyki.
Artystą otwierającym festiwal (z półgodzinnym poślizgiem, jeśli wierzyć harmonogramowi) był Krzysztof Horn, który do zaoferowania miał mieszankę ambientu z eksperymentalną elektroniką ocierającą się nawet o IDM. Mieszanka, owszem, sympatyczna i występ można by zaliczyć do całkiem udanych, gdyby nie wizualizacje, które owy koncert uzupełniały. Pal licho momentami niedopasowanie do prezentowanej muzyki, ale powtarzanie tych samych scenek po kilkanaście razy to już lekka przesada. Po półtoragodzinnym secie czułem się fizycznie zmęczony (podobnie zresztą jak mój fotograf), co jak się niedługo okazało, było jedynie przysłowiową ciszą przed burzą (burza dosłowna, z elementami gradu i Bóg wie czego jeszcze, zdążyła przejść nad Gorlicami jeszcze przed rozpoczęciem koncertu).
Gdy dowiedzieliśmy się, że Dariusz Makaruk zaprezentuje dwugodzinną ścieżkę dźwiękową do niemego filmu ‘Oblicza Dzieci’ z roku 1923 zapaliła nam się lampka w głowach informująca o dwóch rzeczach. Pierwsza to oczywista oczywistość, czyli kolejny poślizg w harmonogramie, co specjalnie nam się nie uśmiechało, gdyż z każdą chwilą opuszczały nas siły (z tego miejsca chciałbym zaznaczyć, iż wbrew szeroko zakrojonej kampanii promocyjnej, napoje energetyzujące wcale nie są energetyzujące). Druga sprawa natomiast tyczy się samego konceptu koncertu. Tworzenie tła muzycznego do kina niemego to jak prowadzenie wycieczki po grząskim terenie - część będzie się zachwycać widokami, reszta skupi się na pogubionym obuwiu i ciągłych atakach moskitów. Nie inaczej było w przypadku setu pana Makaruka. O ile początek prezentował całkiem ciekawy ambient eksperymentalny z lekko mrocznym posmakiem, to późniejsze partie, do spółki ze średnio interesującym filmem, dały efekt usypiający. Dosłownie. Pod koniec, gdy nasze powieki trzymały już jeno na zapałkach, inni słuchacze, dając za wygraną, ucinali sobie drzemki. Oczywiście można to zrzucić na swoiste zmęczenie materiału, które nastąpiło po poprzednim koncercie, co w praktyce oznacza, iż w innych warunkach byłby on znacznie ciekawszy. A tak, niestety, pozostaje on najsłabszym ogniwem całego festiwalu.
Po lekko ocucającej przerwie technicznej, ok. godziny 22.30 na scenie pojawiła się ‘gwiazda’ dnia pierwszego, czyli Wolfram Der Spyra w duecie z polsko-ukraińską śpiewaczką Roksaną Vikaluk. Ponoć artyści owi mimo iż współpracowali ze sobą w przeszłości, nigdy nie mieli sposobności do wspólnego koncertowania, co nie oznacza niczego innego niż to, iż występ jako duet na Ambient Festiwal był ich debiutem scenicznym. A co mieli do zaprezentowania? Połączenie dosyć eksperymentalnej elektroniki Wolframa oraz folkowego śpiewu Vikaluk dało świetny efekt, którego niestety nie byłem w stanie w pełni docenić ze względu na skrajne zmęczenie towarzyszące mi podczas ich występu. A szkoda, bo mimo wszystko, myślę iż był to najlepszy koncert dnia pierwszego, który gdyby nie zmiany w harmonogramie oraz za długie przerwy techniczne, mógł być jeszcze lepszy.
Dzień następny przywitał nas słoneczną aurą, która oprócz nadmiaru światła sprowadziła temperaturę, której zazwyczaj staram się unikać, a już na pewno na nią narzekać, co zmusiło nas do poszukiwania schronienia, w którym to w spokoju i przy piwku można by oczekiwać na godzinę rozpoczęcia drugiego dnia festiwalu. Na szczęście Gorlice pubem stoją, więc owy problem rozwiązaliśmy w tempie błyskawicznym.
Pierwszy koncert dnia drugiego rozpocząć miał się o godzinie 17:00 i tak też się stało. Po krótkim przedstawieniu artysty, na scenie pojawił się Aquavoice, czyli wspomniany już Tadeusz Łuczejko. Nie ma co ukrywać, różnica między setem Aquavoice, a tym co prezentował dnia poprzedniego Krzysztof Horn była aż nazbyt widoczna. Jego rasowy ambient z lekkimi ukłonami w stronę eksperymentu, mocno inspirowany dokonaniami Biosphere (który to notabene wystąpił na zeszłorocznej edycji festiwalu), był tym, na co myślę większość publiczności czekała. Proponowane wizualizacje pasowały do muzyki idealnie, nie mam się do czego przyczepić. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, iż wbrew temu co mówi sam Tadeusz Łuczejko, koniec jego kariery to wciąż odległa przyszłość i będzie go jeszcze można usłyszeć na koncertach, tudzież nowych wydawnictwach płytowych.
Po krótkiej przerwie na scenie pojawił się Maciej Szymczuk, który na Ambient Festiwal wystąpił w ramach swojego projektu zwanego ‘Maciej Szymczuk’. Hm, nazwa nazwą, ale nie można mu odmówić pomysłu na muzykę. Artysta zrezygnował z jakichkolwiek wizualizacji, przez co można było się skupić na muzyce właśnie. A ta była kombinacją eksperymentu z mrokiem, co sprawdziło się wyśmienicie, szczególnie dzięki atmosferze wytworzonej przez punktowe światła w kolorze czerwonym i całej masie mgły. Całość występu Macieja Szymczuka sprawia, iż był to jeden z jaśniejszych, jak na ironię, punktów festiwalu.
W końcu przyszedł czas na koncert wieńczący cały festiwal, czyli występ Robina Guthrie. Jak wspomniałem wcześniej, moja wiedza na temat artystów prezentujących swoją muzykę na tym festiwalu była równa zeru (sam fakt, iż wiedziałem co to takiego ten Cocteau Twins się nie liczy), co tylko podsyciło moje zainteresowanie osobą pana Guthrie. Przed samym koncertem zostaliśmy ostrzeżeni, iż w przypadku jakichkolwiek prób fotografowania z flashem (fotografować bez lampy można było jedynie przez pierwsze 10 minut koncertu, co wspólnie z moim towarzyszem-fotografem uznaliśmy za zbytek łaski) lub nagrywania w jakikolwiek sposób występu Robina G. istnieje realne ryzyko przerwania koncertu przez ww. Tako rzecze kontrakt, i tego trzeba było się trzymać. Przechodząc do właściwej części występu, przyznać trzeba, iż od strony technicznej RG zaprezentował naprawdę wysoki poziom. Niestety, jak na ironię, gdyby nie kapitalne wizualizacje, koncert uznałbym za zwyczajnie nudny. Muzyka oparta w głównej mierze na przysłowiowych trzech akordach wygrywanych na gitarze (którą to pan Guthrie kupił tego samego dnia w sklepie muzycznym w Gorlicach, a którą to można było później wylicytować) musi w końcu stać się repetytywna. Minimalne użycie elektroniki do tworzenia ambientowo-dreampopowego tła niestety nie zdało egzaminu. Dla mnie koncert skończył się na pierwszym utworze. Jednak ku mojemu zaskoczeniu, publiczność (której liczba zwiększyła się dwukrotnie w porównaniu do dnia poprzedniego) zażądała więcej, co zaowocowało ponownym chwyceniem pana Guthrie za gitarę i... zagranie po raz kolejny tego samego utworu.
W ten oto sposób dotarliśmy do końca festiwalu, którego pierwszy dzień zapisze się w mojej pamięci jako walka o przetrwanie, natomiast drugi jako w 2/3 kawał dobrego ambientu i w 1/3 nieco przereklamowany, minimalistyczny set faceta niegdyś grającego w Cocteau Twins. Dodatkową atrakcją było tradycyjne już ognisko, na które zostali zaproszeni wszyscy uczestnicy festiwalu, włączając w to artystów. Sam z zaproszenia nie skorzystałem, jednak z pewnością była by to nie lada okazja by wypowiedzieć się na temat poszczególnych występów lub po prostu przy piwku sprawdzić co pan Guthrie trzyma jeszcze w zanadrzu, a czego nie zdecydował się zaprezentować na festiwalu.