Die Ärzte
Trudno w to uwierzyć, ale fakt jest faktem - najróżniejszymi zbiegami okoliczności jednej z legend niemieckiego punkrocka nie udało się dotąd zagrać w naszym kraju. Na szczęście, z pomocą agencji Go Ahead, niedopatrzenie to udało się w końcu nadrobić. 26.06.2013 Die Ärzte, bo o nich mowa, zawitali do Warszawy w ramach trasy "DAS COMEBACK IST NOCH NICHT VORBEI". Nie wiem, jakie czary i rytuały odprawili organizatorzy, ale bilety były w wyjątkowo kuszącej cenie 45/55 złotych.
Do klubu Proxima ściągnęły zatem tłumy fanów dobrego grania, Polacy i Niemcy w proporcjach - na moje oko - pół na pół. Koncert zaczął się punktualnie,a zespół tego kalibru nie potrzebuje wsparcia w postaci kapeli supportującej. Wyszli, chwycili za instrumenty i... zaczęło się szaleństwo.
Od razu zwróciłam uwagę na bardzo dobre nagłośnienie - przyznam, że na poprzednim koncercie, na którym byłam w tym klubie, nagłośnienie po prostu położyło koncert. Tym razem nie miałam żadnych zastrzeżeń. "Lekarze" zaczęli energetycznie od "Wie es geht". 50-letni muzycy energią i formą zdawali się przewyższać niejednego 'młodzika' na widowni. Przywitali się po polsku, po czym szybko rozważyli palącą kwestię: "po jakiemu będziemy rozmawiać"? Fani zespołu wiedzą bowiem, że z zawadiackich rozmów między członkami zespołu można stworzyć niezłe komediowe DVD. Drogą szybkich ustaleń stanęło na "Jeden mówi po niemiecku, drugi tłumaczy na angielski". Pierwsze próby takiej symultany skończyły się kilkoma wybuchami śmiechu, gdyż tłumaczenia były dość... swobodne i żartobliwe.
Panowie ruszyli dalej, a nad głowami widzów zaczęli pojawiać się pierwsi crowdsurferzy, którzy nie odpuścili aż do samego końca. Serca pań zdobył Bela B., który oprócz specyficznego sposobu grania na perkusji (na stojąco) zaprezentował również koszulkę z napisem "I love polish girls". Wyznanie zostało przyjęte entuzjastycznie i wkrótce na perkusji zawisł krwistoczerwony biustonosz (przeniesiony później na statyw Roda)
Panowie byli w swoim żywiole - niektóre kawałki zostały zupełnie przearanżowane (jak np."Geschwisterliebe" - z ballady na wersję punkową), lub zagrane dwukrotnie w różnych wersjach ("Yoko Ono"). Nie zabrakło klasyków jak "Schrei nach Liebe" czy "Bitte, Bitte". Pomiędzy utworami lekarskie trio chętnie muzycznie improwizowało, żartowało, czy wznosiło toasty z publicznością ("na zdrrowie"!) W jednym z utworów widzowie, zachęceni przez zespół, ochoczo wywijali nad głowami zdjętymi z siebie koszulkami, w innym tańczyli kręcąc się się wokół własnej osi. Berlińczycy zawładnęli widzami bez reszty, czas głównej części koncertu minął błyskawicznie.
Na szczęście nie dali się długo wywoływać na bisy. Szczególnie Farina, który wrócił na scenę odziany w koszulkę "I love polish boys", przywitano zasłużonym aplauzem. Zabawa rozkręciła się na nowo, Bela B. robił się coraz bardziej 'rozrzutny' - ze sceny co chwilę podawał widzom kolejne pałeczki, w sumie rozdał ich kilkanaście. I tak, po 2,5h, koncert "Najlepszego zespołu na świecie" dobiegł końca. Mogę teraz śmiało powiedzieć, że warto było spędzić z nimi ten niesamowity czas. Profesjonalizm, ogromna muzykalność każdego z członków zespołu, mocny repertuar i wrodzony urok każdego z panów sprawiły, że z niecierpliwością będę czekała na kolejną szansę zobaczenia ich w akcji. Bo niestety, nie udało się tym razem usłyszeć wszystkich kawałków na które liczyłam - choćby "Die Banane" i "Manchmal haben Frauen".
Po koncercie uśmiechnięci i wyluzowani muzycy chętnie gawędzili z fanami, dzielnie podpisywali płyty i bilety, oraz pozowali do zdjęć.
Dla tych których koncert ominął pewną pociechą może być fakt, że nagranie w formacie mp3 można kupić na stronie http://www.shop-die-ärzte-live.de/.
Sama dokonałam zakupu i niecierpliwie czekam, aż dotrze do mnie gustowny pendrive w kształcie... Beli B. (do wyboru jest każdy z tria). No cóż, przewrotny 'lekarski' humor i tym razem nie zawodzi.
Do klubu Proxima ściągnęły zatem tłumy fanów dobrego grania, Polacy i Niemcy w proporcjach - na moje oko - pół na pół. Koncert zaczął się punktualnie,a zespół tego kalibru nie potrzebuje wsparcia w postaci kapeli supportującej. Wyszli, chwycili za instrumenty i... zaczęło się szaleństwo.
Od razu zwróciłam uwagę na bardzo dobre nagłośnienie - przyznam, że na poprzednim koncercie, na którym byłam w tym klubie, nagłośnienie po prostu położyło koncert. Tym razem nie miałam żadnych zastrzeżeń. "Lekarze" zaczęli energetycznie od "Wie es geht". 50-letni muzycy energią i formą zdawali się przewyższać niejednego 'młodzika' na widowni. Przywitali się po polsku, po czym szybko rozważyli palącą kwestię: "po jakiemu będziemy rozmawiać"? Fani zespołu wiedzą bowiem, że z zawadiackich rozmów między członkami zespołu można stworzyć niezłe komediowe DVD. Drogą szybkich ustaleń stanęło na "Jeden mówi po niemiecku, drugi tłumaczy na angielski". Pierwsze próby takiej symultany skończyły się kilkoma wybuchami śmiechu, gdyż tłumaczenia były dość... swobodne i żartobliwe.
Panowie ruszyli dalej, a nad głowami widzów zaczęli pojawiać się pierwsi crowdsurferzy, którzy nie odpuścili aż do samego końca. Serca pań zdobył Bela B., który oprócz specyficznego sposobu grania na perkusji (na stojąco) zaprezentował również koszulkę z napisem "I love polish girls". Wyznanie zostało przyjęte entuzjastycznie i wkrótce na perkusji zawisł krwistoczerwony biustonosz (przeniesiony później na statyw Roda)
Panowie byli w swoim żywiole - niektóre kawałki zostały zupełnie przearanżowane (jak np."Geschwisterliebe" - z ballady na wersję punkową), lub zagrane dwukrotnie w różnych wersjach ("Yoko Ono"). Nie zabrakło klasyków jak "Schrei nach Liebe" czy "Bitte, Bitte". Pomiędzy utworami lekarskie trio chętnie muzycznie improwizowało, żartowało, czy wznosiło toasty z publicznością ("na zdrrowie"!) W jednym z utworów widzowie, zachęceni przez zespół, ochoczo wywijali nad głowami zdjętymi z siebie koszulkami, w innym tańczyli kręcąc się się wokół własnej osi. Berlińczycy zawładnęli widzami bez reszty, czas głównej części koncertu minął błyskawicznie.
Na szczęście nie dali się długo wywoływać na bisy. Szczególnie Farina, który wrócił na scenę odziany w koszulkę "I love polish boys", przywitano zasłużonym aplauzem. Zabawa rozkręciła się na nowo, Bela B. robił się coraz bardziej 'rozrzutny' - ze sceny co chwilę podawał widzom kolejne pałeczki, w sumie rozdał ich kilkanaście. I tak, po 2,5h, koncert "Najlepszego zespołu na świecie" dobiegł końca. Mogę teraz śmiało powiedzieć, że warto było spędzić z nimi ten niesamowity czas. Profesjonalizm, ogromna muzykalność każdego z członków zespołu, mocny repertuar i wrodzony urok każdego z panów sprawiły, że z niecierpliwością będę czekała na kolejną szansę zobaczenia ich w akcji. Bo niestety, nie udało się tym razem usłyszeć wszystkich kawałków na które liczyłam - choćby "Die Banane" i "Manchmal haben Frauen".
Po koncercie uśmiechnięci i wyluzowani muzycy chętnie gawędzili z fanami, dzielnie podpisywali płyty i bilety, oraz pozowali do zdjęć.
Dla tych których koncert ominął pewną pociechą może być fakt, że nagranie w formacie mp3 można kupić na stronie http://www.shop-die-ärzte-live.de/.
Sama dokonałam zakupu i niecierpliwie czekam, aż dotrze do mnie gustowny pendrive w kształcie... Beli B. (do wyboru jest każdy z tria). No cóż, przewrotny 'lekarski' humor i tym razem nie zawodzi.