Goldfrapp
Goldfrapp w ramach festiwalu Inne Brzmienia - Lublin, 13.07.2014
Gdyby jeszcze kilka miesięcy temu ktoś mi powiedział, że w Lublinie wystąpi jeden z moich ulubionych zespołów z nurtu muzyki elektronicznej, to puknąłbym się wymownie w czoło i zalecił mu zaprzestanie chlania palikotówki. Teraz, kiedy przeżyłem na własnej skórze jeden z najlepszych koncertów tego roku, musiałbym wszystko grzecznie odszczekać pod stołem. Otóż stało się coś nieprawdopodobnego, czego nawet najstarsi górale nie mogliby przewidzieć. Zespół Goldfrapp zawitał do Polski. Ale nie do Gdyni, Warszawy czy Łodzi. Przyjechał do wygłodniałego prawdziwych gwiazd Lublina i zmiótł to miasto z powierzchni ziemi. Oto relacji z tego wiekopomnego wydarzenia.
INFORMACJA Z ULOTKI DOŁĄCZONEJ DO OPAKOWANIA:
Od razu uprzedzam, nie będzie to typowa relacja, w czystym tego słowa znaczeniu. Będzie to raczej zapis emocji i wrażeń jakie dane mi było przeżyć tego ciepłego, letniego wieczoru. I zważywszy na to, że jestem przedstawicielem pokolenia, które nadal "przeżywa" tego typu eventy (i nie robi sobie "selfie" podczas finałowego numeru), relacja ma charakter bardzo osobisty. Sięga głęboko do mojego wnętrza, gdzie znajduje się składowisko najcenniejszych wspomnień. Kompilacja kilkunastu z nich składa się na poniższy tekst. Odpalajcie więc swoją ulubioną płytę Goldfrapp i do zobaczenia już za parę chwil w innym wymiarze świadomości:)
Koncert grupy Goldfrapp odbył się w niedzielę 13 lipca 2014 na Placu Zamkowym w Lublinie. Wjazd na koncert był - uwaga - całkowicie darmowy. Zespół wystąpił w ramach festiwalu "Inne Brzmienia" i jak nie trudno się domyślić, był jego największą gwiazdą. Fartownie dopisała też pogoda (przez kilka poprzednich dni lało jak z cebra). Jednak w dniu koncertu mieliśmy typowo letnią, słoneczną pogodę. Niefartem okazał się tylko sam dzień wytypowany na finał festiwalu. Otóż właśnie wtedy odbywał się inny finał, a mianowicie finał Mundialu. Dla zatwardziałych fanów Goldfrapp problem nie istniał, ale dla wszystkich pozostałych, z pewnością tak. Kto wie jaka byłaby frekwencja na koncercie gdyby nie kolizja tych dwóch wydarzeń? Tak czy owak, ci którzy wybrali Goldfrapp na pewno wyszli na tym lepiej (przynajmniej Ci, którzy kibicowali Argentynie).
Rozpoczęcie koncertu planowane było na godz. 22:30, czyli dość późno. Nauczony doświadczeniem postanowiłem stawić się na party-place trochę wcześniej, aby zająć dogodną miejscówkę. I nawet nie wyobrażacie sobie jakie ogarnęło mnie zdziwienie kiedy wpadając na plac zamkowy (ok. godziny 21:00) zobaczyłem pod sceną zaledwie kilkanaście osób! Ludzie! Co się stało? Ja tu nastawiałem się na ostrą walkę o miejsce pod sceną (łącznie z walką o przeżycie) a tu taka posucha! Czyżby gawiedź przepędzona została muzyką dobiegającą z głośników?!?!? To możliwe, bo trwał właśnie koncert Feliksa Kubina oraz Mitch & Mitch. Szczerze mówiąc taka kakofonia dźwięków mogłaby wykurzyć nawet prorosyjskich separatystów z terytorium Ukrainy. Ja byłem zbyt mocno zdeterminowany aby utrzymać miejsce pod sceną, więc dzielnie walczyłem z przepływem niezbyt przyjemnych fal dźwiękowych przez mój centralny układ nerwowy.
Około godziny 22:00 chłopaki odpuścili temat i pobiegli oglądać meczyk. Na scenie instalowała się więc ekipa grupy Goldfrapp, a pod sceną jej fani. W mgnieniu oka plac wydzielony dla publiczności wypełnił się ludźmi. Dla tych, który nie dostali się już do "golden circle" zostało sporo miejsca na schodach pod zamkiem. Warto w tym miejscu wspomnieć, że scena ustawiona była tak, aby właśnie schody prowadzące do lubelskiego zamku mogły służyć za trybuny. Tłum gęstniał, choć przyznam, że nie było jakiegoś mega ścisku pod sceną. Tuż przed godziną 22:30 na scenie rozgościli się już muzycy wspierający zespół na koncertach, a po chwili, z lewej strony sceny wyłoniła się najbardziej pożądana postać tego wieczoru - Alison Goldfrapp! Przywitała się z publicznością i podziękowała zgromadzonym, że zamiast oglądać mecz, zdecydowali się spotkać właśnie z nią. W odpowiedzi otrzymała gromkie brawa, już w czasie których, z głośników zaczęły wypływać pierwsze dźwięki klasycznego numeru pt. "Utopia". Ten pierwszy, wielki przebój Goldfrapp, nabrał w wersji koncertowej zupełnie innego kolorytu. Prawdziwa perkusja i skrzypce dodały brzmieniu soczystości, nie powodując jednocześnie utraty mocno elektronicznego charakteru tej wyśmienitej kompozycji Will’a Gregory. To subtelnie dawkowane napięcie, wznoszenie się i opadanie, sprawiło że już po kilku chwilach Goldfrapp miała mnie w garści. Ciarki przelatywały mi po plecach przy każdym szarpnięciu mojego umysłu w wyższe partie świadomości (kto oglądał klip do Utopii ten wie o jakich "lotach" mówię). Do tego dochodziły efekty wizualne, które skupiały się przede wszystkim na bardzo precyzyjnej grze świateł. Nie zdecydowano się na żadne, dodatkowe prezentacje w tle. Owszem z tyłu sceny było coś na wzór makiety, ale był to element zupełnie nieinteraktywny. Ale wracając do "Utopii" to zabrzmiała naprawdę rewelacyjnie. Alison pokazała, że nie jest jakąś kapryśną gwiazdeczką pop z zaprogramowanym zestawem zachowań i gestów. Od pierwszych minut koncertu widać było, że mamy do czynienia z artystką wielkiego formatu. Zachowującą się co prawda z lekką rezerwą, całkowicie opanowaną, ale z drugiej strony nie traktującą swoich występów instrumentalnie. Poza tym to naprawdę świetna wokalistka, która potrafi doskonale operować swoim głosem. Jej brawurowa wokaliza pod koniec "Utopii", dała temu dowód.
Następnie przyszła kolej na "You Never Know". Dzięki Bogu organizatorzy zadbali o porządne nagłośnienie, dzięki czemu utwór miał optymalny poziom "uderzenia". Mocne, miarowe basy oblane polewą o smaku prądu elektrycznego o wysokim napięciu, zatrzęsły okolicznymi budynkami. Cud, że ściany w zamku lubelskim nie popękały (choć kto wie?:). To właśnie najbardziej uwielbiam w muzyce Goldfrapp - połączenie analogowej, lekko przesterowanej i poskręcanej elektroniki z genialnym głosem Alison. Jednak Goldfrapp to nie tylko mocne, stadionowe brzmienia wgniatające publikę w płyty chodnikowe. To także subtelne, przestrzenne i eteryczne klimaty znane z płyt "Felt Mountain" i "Tales Of Us". Przyznam, że te okresy z działalności grupy nie należą do moich ulubionych, jednak wbrew moim obawom, kawałki z najnowszej płyty obroniły się całkiem nieźle. Na pierwszy ogień poszło "Thea", które rozpoczęło wolniejszą część koncertu. Elektronika poszła w odstawkę, a audytorium miało okazję zasmakować w bardziej melancholijnej odsłonie Goldfrapp. Nieco światła wprowadziło "Yellow Halo" (numer opublikowany tylko na albumie "The Singles"). Kawałek może nie powalający, brzmiący trochę jak B-Side z "Seventh Tree" (choć bliski samej artystce), nabrał w wersji koncertowej bardzo przyjemnego wydźwięku.
Tak na marginesie, publiczność pod sceną była podzielona na dwie części (lewą i prawą). Między nimi znajdowała się niewypełniona niczym przestrzeń po której przechadzała się ochrona i paparazzi. W pewnym momencie Alison zapytała: "co to za tunel na środku"? Ktoś z publiki krzyknął: "To droga ewakuacyjna, jakbyś chciała uciec". Tu Alison parsknęła śmiechem mówiąc: "ok, będę miała to na uwadze".
Kolejnym kawałkiem jaki mogliśmy usłyszeć był "Alvar". Nadal klimat "Tales Of Us". Zrobiło się jeszcze bardziej mrocznie a jasne loki Alison całkowicie zasłoniły jej oczy. Muzyka była już tylko tłem, a główną rolę odgrywał wokal Alison. Tak jak wspomniałem wcześniej, nie jestem wielkim fanem "Opowieści o nas", więc czekałem już ze zniecierpliwieniem na moje ulubione mięsko z albumów "Black Cherry" i "Super Nature". Jednak zespół podał mi na pożarcie … małego ptaszka (to nie jest śmieszne!). "Little Bird", pogodny, optymistyczny kawałek z "Seventh Tree", całkiem nieźle spisał się w wykonaniu koncertowym. Szczególnie, że w finale Alison mogła sobie trochę poimprowizować wokalnie.
I oto pierwsza część koncertu za nami. Drugą otworzyło charakterystyczne gwizdanie, którego z niczym innym fani Goldfrapp nie mogliby pomylić. Tak - "Lovely Head". I znowu zatopiliśmy się w przewrotnej liryce Alison, oprawionej kłębami dymu zabarwionego stonowanym światłem reflektorów. Tak na marginesie, aby uzyskać ten specyficzny "przester" wokalny (który da się usłyszeć w tym utworze) Alison musiała użyć dodatkowego mikrofonu. "Lovely Head" to bardzo intymny, mroczny numer, jednak (jak szereg kompozycji Will’a i Alison) zawierający w sobie ukryty ładunek nuklearny. A sama Alison wie dobrze jak zabrać publiczność do swojego przedziwnego świata. Świata wypełnionego jej poezją oraz wytworami wyobraźni, która w tak genialny sposób filtruje i zakrzywia otaczającą nas rzeczywistość. "Lovely Head" to chyba najdziwniejszy numer Goldfrapp, któremu z drugiej strony trudno jest się oprzeć. Mi się nie udało, zaliczyłem klasyczny opad szczęk. Jednak trzeba było szybko zbierać zęby z podłogi, bo właśnie rozpoczynało się decydujące starcie, a więc mix moich ulubionych numerów z "Black Cherry" i "Super Nature". Na pierwszy ogień poszło "Number 1". Alison w końcu oderwała się od statywu i zaczęła spacerować z mikrofonem po lewym skrzydle sceny. Publiczność odpłaciła się żywiołowymi reakcjami, a Alison, wyraźnie miała z tego sporo frajdy. "Number 1", brzmiał trochę jak hymn fanów muzyki elektronicznej. Oczywiście bez żadnego patetyzmu, taki hymn z przymrużeniem oka.
Kolejne smakowite danie zwiastował rytmicznie wybijany beat (przypominał trochę depeszowe Personal Jesus), jednak po chwili usłyszeliśmy charakterystyczny dźwięk "zarzynanej świni" (jak to mawia jeden z moich znajomych). Jednak to nie giełda rolna w Elizówce, a koncert Goldfrapp więc stało się jasne, że przez najbliższe kilka minut będziemy rozjeżdżani elektronicznym walcem o nazwie "Train". I był to kolejny dowód na to jak umiejętnie Alison i Will potrafią dawkować ciśnienie i napięcie w swoich kompozycjach. Ta potężna dawka elektronicznego jadu zwaliłaby z nóg dorosłego nosorożca, nie mówiąc już o publiczności zgromadzonej pod sceną. Trudno było ustać w bezruchu przy tak mocnym numerze, więc publika wpadła w coś w rodzaju elektro-pogo. Widać było grupki osób skaczących i machających przeszczepami w rytm muzyki. Trzeba przyznać, że Alison potrafi świetnie połączyć swój fenomenalny wokal z elektroniczną chropowatością utworów z "Black Cherry" oraz "Super Nature". Suma tych dwóch składników, przeistacza ich muzykę w jakiś odrębny, mechaniczno-ludzki byt. Z jednej strony zimny i industrialny, z drugiej nasycony seksem i namiętnością.
Kiedy Train dojechał do stacji końcowej czułem się jakbym przed chwilą wyszedł z pralki automatycznej. Ale na tym nie koniec dwuznacznych propozycji w wykonaniu Goldfrapp, bo oto nadchodzi kolejny szlagierowy numer, tym razem z "Super Nature". Mowa oczywiście o "Ride on a white horse". Tym razem na scenie nie pojawiły się już tancerki z "końskimi" głowami (jak to bywało na poprzednich trasach). Było za to sporo ognia (no może nie dosłownie). Poczuliśmy się jak na najlepszej dyskotece, w której zamiast zespołu Weekend królowała Alison Goldfrapp. "Ride on a white horse" to kolejny "killer tune", doprowadzający do wrzenia krew w żyłach. Krew która po dotarciu do mózgu serwuje mu narkotyczny koktail z endorfiny. Zawsze uderzała mnie w tym numerze jego przestrzenność. Jeśli ktoś kiedyś wynajdzie sposób na podróże w czasie to będą one brzmiały właśnie jak refren w "Ride on a white horse". Uwielbiam to wrażenie totalnego bezkresu, takiej wirtualnej podróży do granic wszechświata (wiem że trudno w to uwierzyć, ale ja naprawdę niczego nie brałem przed koncertem ;). Tak na marginesie dodam, że bardzo ciekawe brzmiała końcówka tego numeru z delikatnie zarysowanym motywem w stylu chip-tune. Naprawdę bardzo dużo dobra jak na jeden kawałek. I proszę, nie każcie mi już schodzić na ziemię!
Na szczęście nic takiego nie było w planie, bo oto z oparów dymu wyłania się... "Strict Machine"! Numer który dosłownie mieli moje kości na MOM. Początek to soczyste, elektroniczne, lekko zachrypnięte (mógłbym tak wymieniać dalej) intro w starym, analogowym stylu, dopełnione charakterystycznym Goldfrappowskim "biciem" na perkusji. Alison wykorzystując ten miarowy beat rozpoczęła "wojskowy" marsz po scenie, nakłaniając publikę do klaskania. Tak naprawdę to tylko formalność, bo publiczność była już dość konkretnie rozgrzana poprzednimi numerami, więc "Strict Machine" przyjęła jako przysłowiową, "czarną" wisienkę na torcie. Ku mojej uciesze, Alison pokazała wreszcie pazurki, a wykonanie "Strict Machine" było jak odprawienie czarnej mszy dla fanów muzyki elektronicznej. Tu szczególnie dało się odczuć tą mistyczną wymianę energii między Alison a publicznością. Ona, niczym kapłanka, przekierowywała w naszą stronę cały ładunek energetyczny tego totalnie orgazmicznego numeru. Takiego rodzaju energii nie da się opisać słowami, trzeba ją poczuć i bezwładnie zezwolić jej na poprzepalanie połączeń nerwowych w naszym umyśle. Jak tego nie przeżyliście na placu zamkowym to chociaż obejrzyjcie ten kawałek na youtube. Numer po prostu zwala z nóg przy każdym obrocie pętli refrenu, podczas którego Alison - niczym mantrę - powtarza: "I'm in love with a strict machine!". Trzeba być naprawdę geniuszem żeby stworzyć tak niesamowitą piosenkę, a jeszcze większym, żeby wykonać ją z takim wykopem na żywo.
Na zakończenie, Alison po raz kolejny popisała się swoim pięciooktawowym sopranem, zaś operatorzy oświetlenia swoimi umiejętnościami wywoływania oczopląsu. Strict Machine zakończyło nie tylko serię energetycznych utworów w setliście tego koncertu, ale i sam koncert! I to było naprawdę twarde lądowanie na ziemi. Przyzwyczajony do prawie dwugodzinnych maratonów koncertowych nie mogłem przyjąć do wiadomości że... to już koniec. Alison podziękowała za wspaniałe przyjęcie, przedstawiła członków zespołu i... znikła ze sceny. Miałem jeszcze nadzieje na bisy, ale nic z tego, koncert trwał niecałą godzinę, a moja bateria była naładowana dopiero w jakichś 70 %. Kiedy ekipa sprzętowa zaczęła demontować kolejne instrumenty, jasne już było, że z doładowania nici. Wróciłem więc do domu chwiejnym krokiem, z jednej strony totalnie sprany zetknięciem z tak fenomenalną muzyką i tak wyjątkową artystką, a z drugiej z totalnym niedosytem. Jednak nie ma się czemu dziwić, nie był to w końcu "regularny" koncert, a występ w ramach festiwalu, gdzie ramy czasowe liczą się trochę inaczej.
Podsumowując, czas trwania koncertu był chyba jego jedynym mankamentem. Pod względem muzycznym była to istna uczta na światowym - powiedziałbym nawet więcej - międzyplanetarnym poziomie! Alison była w świetnej formie i widać było, że nie przyjechała do Lublina aby po prostu odfajkować ten koncert. Czuć było, że jest w swoim żywiole, że muzyka i ona to nierozerwalna jedność. Wielu artystów próbuje "wczuwać się" w klimat swoich utworów, jednak bardzo często piosenka i wykonawca to dwa różne byty. Tutaj mieliśmy do czynienia z czymś więcej niż tylko wykonywaniem na żywo naprawdę dobrych piosenek. Mieliśmy możliwość nawiązania więzi z artystką wielkiego formatu, wglądu się w jej wewnętrzny świat, który z drugiej strony okazuje się jakoś bardzo bliski. Śmiem nawet twierdzić, że nasze uwielbienie zostało odwzajemnione. Nazajutrz Alison opublikowała taki oto post na oficjalnym tweeterze grupy Goldfrapp: "The strangest set up for a gig tonight?! But Poland you were fantastic! you made an otherwise miserable situation very special. Thank you! X", by za chwilę dodać jeszcze: "Was great to meet you after the gig tonight, I hope we can come back to Poland to do a theatre show...until then xxx!". I tu strzał! To było jakieś afterparty? Otóż nie, Alison (ponoć wbrew woli swojej menadżerki) wyszła pół godziny po koncercie do osób koczujących obok sceny. Rozdała trochę autografów, porozmawiała z fanami. Oczywiście, wiem o tym wszystkim z forum Goldfrapp, bo sam miałem zbyt mało oleju w głowie, żeby po koncercie zostać jeszcze trochę i poczekać na wyjście Alison. Ci z większą intuicją i cierpliwością zostali wynagrodzeni. Na szczęście, za pośrednictwem opiekuna zespołu z ramienia Warsztatów Kultury (pani Paulino, jestem dozgonnie wdzięczny) udało mi się przekazać zespołowi kilka dobrych płyt z polską muzyką elektroniczną (m.in. Aya RL i Marka Bilińskiego). Jednak wracając do postów Alison na Tweeterze, można odnieść wrażenie, że zespół nie spodziewał się aż tak gorącego przyjęcia podczas swojej wizyty w Polsce. Alison wręcz zadeklarowała, że ma nadzieję na kolejny występ, tym razem w ramach "przedstawienia teatralnego". Czyżby chodziło o sztukę "Medea" do której Alison i Will stworzyli oprawę muzyczną? Jakakolwiek działalność "zbrojna" na terenie RP w wykonaniu Goldfrapp jest bardzo mile widziana. I chociaż twórczość grupy Goldfrapp przybiera coraz to inne formy (film, teatr) to jednak mam nadzieję, że jeszcze kiedyś dane mi będzie zedrzeć gardło przy Strict Machnie, potem zostać przeniesionym do równoległego świata o nazwie Alvar, a na końcu zostać wciśniętym w kostkę brukową przy Utopii. Niewielu artystów jest w stanie sponiewierać mnie w czasie koncertów w taki sposób jak Goldfrapp. Cieszę się ogromnie z tego co mogłem przeżyć w ciągu tej wyjątkowo krótkiej godziny. Cieszę się też, że to wszystko działo się zaledwie kilka kilometrów od mojego domu. Pierwszy raz, wyjazd na koncert wielkiego artysty nie był wyprawą w jakieś odległe miejsce we wszechświecie (wreszcie nie trzeba było już szukać transportu, rezerwować noclegu, czy chociażby robić kanapek ze smalcem na drogę ;). Wystarczyło zamknąć za sobą drzwi do domu, wsiąść do samochodu i po 20 minutach być już pod sceną. Osoba która wpadła na pomysł zaproszenia Goldfrapp do Lublina ma u mnie flachę (mówię poważnie!). Mam nadzieję, że na tym nie koniec i wreszcie Lublin stanie się miejscem bytowania naprawdę wielkich gwiazd. Koncert Goldfrapp traktuję jako przetarcie nowych szlaków jeśli chodzi o wydarzenia muzyczne na lubelszczyźnie. Poprzeczka została podniesiona bardzo wysoko. Hmm.. to co powiecie na Depeche Mode w Lublinie za 3 lata? Ale by było:)
Z odmętów pamięci wykopał i spisał
Marek Hać (MarX)
Setlista:
1. Utopia
2. You Never Know
3. Thea
4. Yellow Halo
5. Alvar
6. Little Bird
7. Lovely Head
8. Number 1
9. Train
10. Ride a White Horse
11. Strict Machine
Podziękowania dla Joli (IfIonlycould) za przytomność w czasie koncertu i spisanie setlisty!
Gdyby jeszcze kilka miesięcy temu ktoś mi powiedział, że w Lublinie wystąpi jeden z moich ulubionych zespołów z nurtu muzyki elektronicznej, to puknąłbym się wymownie w czoło i zalecił mu zaprzestanie chlania palikotówki. Teraz, kiedy przeżyłem na własnej skórze jeden z najlepszych koncertów tego roku, musiałbym wszystko grzecznie odszczekać pod stołem. Otóż stało się coś nieprawdopodobnego, czego nawet najstarsi górale nie mogliby przewidzieć. Zespół Goldfrapp zawitał do Polski. Ale nie do Gdyni, Warszawy czy Łodzi. Przyjechał do wygłodniałego prawdziwych gwiazd Lublina i zmiótł to miasto z powierzchni ziemi. Oto relacji z tego wiekopomnego wydarzenia.
INFORMACJA Z ULOTKI DOŁĄCZONEJ DO OPAKOWANIA:
Od razu uprzedzam, nie będzie to typowa relacja, w czystym tego słowa znaczeniu. Będzie to raczej zapis emocji i wrażeń jakie dane mi było przeżyć tego ciepłego, letniego wieczoru. I zważywszy na to, że jestem przedstawicielem pokolenia, które nadal "przeżywa" tego typu eventy (i nie robi sobie "selfie" podczas finałowego numeru), relacja ma charakter bardzo osobisty. Sięga głęboko do mojego wnętrza, gdzie znajduje się składowisko najcenniejszych wspomnień. Kompilacja kilkunastu z nich składa się na poniższy tekst. Odpalajcie więc swoją ulubioną płytę Goldfrapp i do zobaczenia już za parę chwil w innym wymiarze świadomości:)
Koncert grupy Goldfrapp odbył się w niedzielę 13 lipca 2014 na Placu Zamkowym w Lublinie. Wjazd na koncert był - uwaga - całkowicie darmowy. Zespół wystąpił w ramach festiwalu "Inne Brzmienia" i jak nie trudno się domyślić, był jego największą gwiazdą. Fartownie dopisała też pogoda (przez kilka poprzednich dni lało jak z cebra). Jednak w dniu koncertu mieliśmy typowo letnią, słoneczną pogodę. Niefartem okazał się tylko sam dzień wytypowany na finał festiwalu. Otóż właśnie wtedy odbywał się inny finał, a mianowicie finał Mundialu. Dla zatwardziałych fanów Goldfrapp problem nie istniał, ale dla wszystkich pozostałych, z pewnością tak. Kto wie jaka byłaby frekwencja na koncercie gdyby nie kolizja tych dwóch wydarzeń? Tak czy owak, ci którzy wybrali Goldfrapp na pewno wyszli na tym lepiej (przynajmniej Ci, którzy kibicowali Argentynie).
Rozpoczęcie koncertu planowane było na godz. 22:30, czyli dość późno. Nauczony doświadczeniem postanowiłem stawić się na party-place trochę wcześniej, aby zająć dogodną miejscówkę. I nawet nie wyobrażacie sobie jakie ogarnęło mnie zdziwienie kiedy wpadając na plac zamkowy (ok. godziny 21:00) zobaczyłem pod sceną zaledwie kilkanaście osób! Ludzie! Co się stało? Ja tu nastawiałem się na ostrą walkę o miejsce pod sceną (łącznie z walką o przeżycie) a tu taka posucha! Czyżby gawiedź przepędzona została muzyką dobiegającą z głośników?!?!? To możliwe, bo trwał właśnie koncert Feliksa Kubina oraz Mitch & Mitch. Szczerze mówiąc taka kakofonia dźwięków mogłaby wykurzyć nawet prorosyjskich separatystów z terytorium Ukrainy. Ja byłem zbyt mocno zdeterminowany aby utrzymać miejsce pod sceną, więc dzielnie walczyłem z przepływem niezbyt przyjemnych fal dźwiękowych przez mój centralny układ nerwowy.
Około godziny 22:00 chłopaki odpuścili temat i pobiegli oglądać meczyk. Na scenie instalowała się więc ekipa grupy Goldfrapp, a pod sceną jej fani. W mgnieniu oka plac wydzielony dla publiczności wypełnił się ludźmi. Dla tych, który nie dostali się już do "golden circle" zostało sporo miejsca na schodach pod zamkiem. Warto w tym miejscu wspomnieć, że scena ustawiona była tak, aby właśnie schody prowadzące do lubelskiego zamku mogły służyć za trybuny. Tłum gęstniał, choć przyznam, że nie było jakiegoś mega ścisku pod sceną. Tuż przed godziną 22:30 na scenie rozgościli się już muzycy wspierający zespół na koncertach, a po chwili, z lewej strony sceny wyłoniła się najbardziej pożądana postać tego wieczoru - Alison Goldfrapp! Przywitała się z publicznością i podziękowała zgromadzonym, że zamiast oglądać mecz, zdecydowali się spotkać właśnie z nią. W odpowiedzi otrzymała gromkie brawa, już w czasie których, z głośników zaczęły wypływać pierwsze dźwięki klasycznego numeru pt. "Utopia". Ten pierwszy, wielki przebój Goldfrapp, nabrał w wersji koncertowej zupełnie innego kolorytu. Prawdziwa perkusja i skrzypce dodały brzmieniu soczystości, nie powodując jednocześnie utraty mocno elektronicznego charakteru tej wyśmienitej kompozycji Will’a Gregory. To subtelnie dawkowane napięcie, wznoszenie się i opadanie, sprawiło że już po kilku chwilach Goldfrapp miała mnie w garści. Ciarki przelatywały mi po plecach przy każdym szarpnięciu mojego umysłu w wyższe partie świadomości (kto oglądał klip do Utopii ten wie o jakich "lotach" mówię). Do tego dochodziły efekty wizualne, które skupiały się przede wszystkim na bardzo precyzyjnej grze świateł. Nie zdecydowano się na żadne, dodatkowe prezentacje w tle. Owszem z tyłu sceny było coś na wzór makiety, ale był to element zupełnie nieinteraktywny. Ale wracając do "Utopii" to zabrzmiała naprawdę rewelacyjnie. Alison pokazała, że nie jest jakąś kapryśną gwiazdeczką pop z zaprogramowanym zestawem zachowań i gestów. Od pierwszych minut koncertu widać było, że mamy do czynienia z artystką wielkiego formatu. Zachowującą się co prawda z lekką rezerwą, całkowicie opanowaną, ale z drugiej strony nie traktującą swoich występów instrumentalnie. Poza tym to naprawdę świetna wokalistka, która potrafi doskonale operować swoim głosem. Jej brawurowa wokaliza pod koniec "Utopii", dała temu dowód.
Następnie przyszła kolej na "You Never Know". Dzięki Bogu organizatorzy zadbali o porządne nagłośnienie, dzięki czemu utwór miał optymalny poziom "uderzenia". Mocne, miarowe basy oblane polewą o smaku prądu elektrycznego o wysokim napięciu, zatrzęsły okolicznymi budynkami. Cud, że ściany w zamku lubelskim nie popękały (choć kto wie?:). To właśnie najbardziej uwielbiam w muzyce Goldfrapp - połączenie analogowej, lekko przesterowanej i poskręcanej elektroniki z genialnym głosem Alison. Jednak Goldfrapp to nie tylko mocne, stadionowe brzmienia wgniatające publikę w płyty chodnikowe. To także subtelne, przestrzenne i eteryczne klimaty znane z płyt "Felt Mountain" i "Tales Of Us". Przyznam, że te okresy z działalności grupy nie należą do moich ulubionych, jednak wbrew moim obawom, kawałki z najnowszej płyty obroniły się całkiem nieźle. Na pierwszy ogień poszło "Thea", które rozpoczęło wolniejszą część koncertu. Elektronika poszła w odstawkę, a audytorium miało okazję zasmakować w bardziej melancholijnej odsłonie Goldfrapp. Nieco światła wprowadziło "Yellow Halo" (numer opublikowany tylko na albumie "The Singles"). Kawałek może nie powalający, brzmiący trochę jak B-Side z "Seventh Tree" (choć bliski samej artystce), nabrał w wersji koncertowej bardzo przyjemnego wydźwięku.
Tak na marginesie, publiczność pod sceną była podzielona na dwie części (lewą i prawą). Między nimi znajdowała się niewypełniona niczym przestrzeń po której przechadzała się ochrona i paparazzi. W pewnym momencie Alison zapytała: "co to za tunel na środku"? Ktoś z publiki krzyknął: "To droga ewakuacyjna, jakbyś chciała uciec". Tu Alison parsknęła śmiechem mówiąc: "ok, będę miała to na uwadze".
Kolejnym kawałkiem jaki mogliśmy usłyszeć był "Alvar". Nadal klimat "Tales Of Us". Zrobiło się jeszcze bardziej mrocznie a jasne loki Alison całkowicie zasłoniły jej oczy. Muzyka była już tylko tłem, a główną rolę odgrywał wokal Alison. Tak jak wspomniałem wcześniej, nie jestem wielkim fanem "Opowieści o nas", więc czekałem już ze zniecierpliwieniem na moje ulubione mięsko z albumów "Black Cherry" i "Super Nature". Jednak zespół podał mi na pożarcie … małego ptaszka (to nie jest śmieszne!). "Little Bird", pogodny, optymistyczny kawałek z "Seventh Tree", całkiem nieźle spisał się w wykonaniu koncertowym. Szczególnie, że w finale Alison mogła sobie trochę poimprowizować wokalnie.
I oto pierwsza część koncertu za nami. Drugą otworzyło charakterystyczne gwizdanie, którego z niczym innym fani Goldfrapp nie mogliby pomylić. Tak - "Lovely Head". I znowu zatopiliśmy się w przewrotnej liryce Alison, oprawionej kłębami dymu zabarwionego stonowanym światłem reflektorów. Tak na marginesie, aby uzyskać ten specyficzny "przester" wokalny (który da się usłyszeć w tym utworze) Alison musiała użyć dodatkowego mikrofonu. "Lovely Head" to bardzo intymny, mroczny numer, jednak (jak szereg kompozycji Will’a i Alison) zawierający w sobie ukryty ładunek nuklearny. A sama Alison wie dobrze jak zabrać publiczność do swojego przedziwnego świata. Świata wypełnionego jej poezją oraz wytworami wyobraźni, która w tak genialny sposób filtruje i zakrzywia otaczającą nas rzeczywistość. "Lovely Head" to chyba najdziwniejszy numer Goldfrapp, któremu z drugiej strony trudno jest się oprzeć. Mi się nie udało, zaliczyłem klasyczny opad szczęk. Jednak trzeba było szybko zbierać zęby z podłogi, bo właśnie rozpoczynało się decydujące starcie, a więc mix moich ulubionych numerów z "Black Cherry" i "Super Nature". Na pierwszy ogień poszło "Number 1". Alison w końcu oderwała się od statywu i zaczęła spacerować z mikrofonem po lewym skrzydle sceny. Publiczność odpłaciła się żywiołowymi reakcjami, a Alison, wyraźnie miała z tego sporo frajdy. "Number 1", brzmiał trochę jak hymn fanów muzyki elektronicznej. Oczywiście bez żadnego patetyzmu, taki hymn z przymrużeniem oka.
Kolejne smakowite danie zwiastował rytmicznie wybijany beat (przypominał trochę depeszowe Personal Jesus), jednak po chwili usłyszeliśmy charakterystyczny dźwięk "zarzynanej świni" (jak to mawia jeden z moich znajomych). Jednak to nie giełda rolna w Elizówce, a koncert Goldfrapp więc stało się jasne, że przez najbliższe kilka minut będziemy rozjeżdżani elektronicznym walcem o nazwie "Train". I był to kolejny dowód na to jak umiejętnie Alison i Will potrafią dawkować ciśnienie i napięcie w swoich kompozycjach. Ta potężna dawka elektronicznego jadu zwaliłaby z nóg dorosłego nosorożca, nie mówiąc już o publiczności zgromadzonej pod sceną. Trudno było ustać w bezruchu przy tak mocnym numerze, więc publika wpadła w coś w rodzaju elektro-pogo. Widać było grupki osób skaczących i machających przeszczepami w rytm muzyki. Trzeba przyznać, że Alison potrafi świetnie połączyć swój fenomenalny wokal z elektroniczną chropowatością utworów z "Black Cherry" oraz "Super Nature". Suma tych dwóch składników, przeistacza ich muzykę w jakiś odrębny, mechaniczno-ludzki byt. Z jednej strony zimny i industrialny, z drugiej nasycony seksem i namiętnością.
Kiedy Train dojechał do stacji końcowej czułem się jakbym przed chwilą wyszedł z pralki automatycznej. Ale na tym nie koniec dwuznacznych propozycji w wykonaniu Goldfrapp, bo oto nadchodzi kolejny szlagierowy numer, tym razem z "Super Nature". Mowa oczywiście o "Ride on a white horse". Tym razem na scenie nie pojawiły się już tancerki z "końskimi" głowami (jak to bywało na poprzednich trasach). Było za to sporo ognia (no może nie dosłownie). Poczuliśmy się jak na najlepszej dyskotece, w której zamiast zespołu Weekend królowała Alison Goldfrapp. "Ride on a white horse" to kolejny "killer tune", doprowadzający do wrzenia krew w żyłach. Krew która po dotarciu do mózgu serwuje mu narkotyczny koktail z endorfiny. Zawsze uderzała mnie w tym numerze jego przestrzenność. Jeśli ktoś kiedyś wynajdzie sposób na podróże w czasie to będą one brzmiały właśnie jak refren w "Ride on a white horse". Uwielbiam to wrażenie totalnego bezkresu, takiej wirtualnej podróży do granic wszechświata (wiem że trudno w to uwierzyć, ale ja naprawdę niczego nie brałem przed koncertem ;). Tak na marginesie dodam, że bardzo ciekawe brzmiała końcówka tego numeru z delikatnie zarysowanym motywem w stylu chip-tune. Naprawdę bardzo dużo dobra jak na jeden kawałek. I proszę, nie każcie mi już schodzić na ziemię!
Na szczęście nic takiego nie było w planie, bo oto z oparów dymu wyłania się... "Strict Machine"! Numer który dosłownie mieli moje kości na MOM. Początek to soczyste, elektroniczne, lekko zachrypnięte (mógłbym tak wymieniać dalej) intro w starym, analogowym stylu, dopełnione charakterystycznym Goldfrappowskim "biciem" na perkusji. Alison wykorzystując ten miarowy beat rozpoczęła "wojskowy" marsz po scenie, nakłaniając publikę do klaskania. Tak naprawdę to tylko formalność, bo publiczność była już dość konkretnie rozgrzana poprzednimi numerami, więc "Strict Machine" przyjęła jako przysłowiową, "czarną" wisienkę na torcie. Ku mojej uciesze, Alison pokazała wreszcie pazurki, a wykonanie "Strict Machine" było jak odprawienie czarnej mszy dla fanów muzyki elektronicznej. Tu szczególnie dało się odczuć tą mistyczną wymianę energii między Alison a publicznością. Ona, niczym kapłanka, przekierowywała w naszą stronę cały ładunek energetyczny tego totalnie orgazmicznego numeru. Takiego rodzaju energii nie da się opisać słowami, trzeba ją poczuć i bezwładnie zezwolić jej na poprzepalanie połączeń nerwowych w naszym umyśle. Jak tego nie przeżyliście na placu zamkowym to chociaż obejrzyjcie ten kawałek na youtube. Numer po prostu zwala z nóg przy każdym obrocie pętli refrenu, podczas którego Alison - niczym mantrę - powtarza: "I'm in love with a strict machine!". Trzeba być naprawdę geniuszem żeby stworzyć tak niesamowitą piosenkę, a jeszcze większym, żeby wykonać ją z takim wykopem na żywo.
Na zakończenie, Alison po raz kolejny popisała się swoim pięciooktawowym sopranem, zaś operatorzy oświetlenia swoimi umiejętnościami wywoływania oczopląsu. Strict Machine zakończyło nie tylko serię energetycznych utworów w setliście tego koncertu, ale i sam koncert! I to było naprawdę twarde lądowanie na ziemi. Przyzwyczajony do prawie dwugodzinnych maratonów koncertowych nie mogłem przyjąć do wiadomości że... to już koniec. Alison podziękowała za wspaniałe przyjęcie, przedstawiła członków zespołu i... znikła ze sceny. Miałem jeszcze nadzieje na bisy, ale nic z tego, koncert trwał niecałą godzinę, a moja bateria była naładowana dopiero w jakichś 70 %. Kiedy ekipa sprzętowa zaczęła demontować kolejne instrumenty, jasne już było, że z doładowania nici. Wróciłem więc do domu chwiejnym krokiem, z jednej strony totalnie sprany zetknięciem z tak fenomenalną muzyką i tak wyjątkową artystką, a z drugiej z totalnym niedosytem. Jednak nie ma się czemu dziwić, nie był to w końcu "regularny" koncert, a występ w ramach festiwalu, gdzie ramy czasowe liczą się trochę inaczej.
Podsumowując, czas trwania koncertu był chyba jego jedynym mankamentem. Pod względem muzycznym była to istna uczta na światowym - powiedziałbym nawet więcej - międzyplanetarnym poziomie! Alison była w świetnej formie i widać było, że nie przyjechała do Lublina aby po prostu odfajkować ten koncert. Czuć było, że jest w swoim żywiole, że muzyka i ona to nierozerwalna jedność. Wielu artystów próbuje "wczuwać się" w klimat swoich utworów, jednak bardzo często piosenka i wykonawca to dwa różne byty. Tutaj mieliśmy do czynienia z czymś więcej niż tylko wykonywaniem na żywo naprawdę dobrych piosenek. Mieliśmy możliwość nawiązania więzi z artystką wielkiego formatu, wglądu się w jej wewnętrzny świat, który z drugiej strony okazuje się jakoś bardzo bliski. Śmiem nawet twierdzić, że nasze uwielbienie zostało odwzajemnione. Nazajutrz Alison opublikowała taki oto post na oficjalnym tweeterze grupy Goldfrapp: "The strangest set up for a gig tonight?! But Poland you were fantastic! you made an otherwise miserable situation very special. Thank you! X", by za chwilę dodać jeszcze: "Was great to meet you after the gig tonight, I hope we can come back to Poland to do a theatre show...until then xxx!". I tu strzał! To było jakieś afterparty? Otóż nie, Alison (ponoć wbrew woli swojej menadżerki) wyszła pół godziny po koncercie do osób koczujących obok sceny. Rozdała trochę autografów, porozmawiała z fanami. Oczywiście, wiem o tym wszystkim z forum Goldfrapp, bo sam miałem zbyt mało oleju w głowie, żeby po koncercie zostać jeszcze trochę i poczekać na wyjście Alison. Ci z większą intuicją i cierpliwością zostali wynagrodzeni. Na szczęście, za pośrednictwem opiekuna zespołu z ramienia Warsztatów Kultury (pani Paulino, jestem dozgonnie wdzięczny) udało mi się przekazać zespołowi kilka dobrych płyt z polską muzyką elektroniczną (m.in. Aya RL i Marka Bilińskiego). Jednak wracając do postów Alison na Tweeterze, można odnieść wrażenie, że zespół nie spodziewał się aż tak gorącego przyjęcia podczas swojej wizyty w Polsce. Alison wręcz zadeklarowała, że ma nadzieję na kolejny występ, tym razem w ramach "przedstawienia teatralnego". Czyżby chodziło o sztukę "Medea" do której Alison i Will stworzyli oprawę muzyczną? Jakakolwiek działalność "zbrojna" na terenie RP w wykonaniu Goldfrapp jest bardzo mile widziana. I chociaż twórczość grupy Goldfrapp przybiera coraz to inne formy (film, teatr) to jednak mam nadzieję, że jeszcze kiedyś dane mi będzie zedrzeć gardło przy Strict Machnie, potem zostać przeniesionym do równoległego świata o nazwie Alvar, a na końcu zostać wciśniętym w kostkę brukową przy Utopii. Niewielu artystów jest w stanie sponiewierać mnie w czasie koncertów w taki sposób jak Goldfrapp. Cieszę się ogromnie z tego co mogłem przeżyć w ciągu tej wyjątkowo krótkiej godziny. Cieszę się też, że to wszystko działo się zaledwie kilka kilometrów od mojego domu. Pierwszy raz, wyjazd na koncert wielkiego artysty nie był wyprawą w jakieś odległe miejsce we wszechświecie (wreszcie nie trzeba było już szukać transportu, rezerwować noclegu, czy chociażby robić kanapek ze smalcem na drogę ;). Wystarczyło zamknąć za sobą drzwi do domu, wsiąść do samochodu i po 20 minutach być już pod sceną. Osoba która wpadła na pomysł zaproszenia Goldfrapp do Lublina ma u mnie flachę (mówię poważnie!). Mam nadzieję, że na tym nie koniec i wreszcie Lublin stanie się miejscem bytowania naprawdę wielkich gwiazd. Koncert Goldfrapp traktuję jako przetarcie nowych szlaków jeśli chodzi o wydarzenia muzyczne na lubelszczyźnie. Poprzeczka została podniesiona bardzo wysoko. Hmm.. to co powiecie na Depeche Mode w Lublinie za 3 lata? Ale by było:)
Z odmętów pamięci wykopał i spisał
Marek Hać (MarX)
Setlista:
1. Utopia
2. You Never Know
3. Thea
4. Yellow Halo
5. Alvar
6. Little Bird
7. Lovely Head
8. Number 1
9. Train
10. Ride a White Horse
11. Strict Machine
Podziękowania dla Joli (IfIonlycould) za przytomność w czasie koncertu i spisanie setlisty!