Patrick Wolf
Czytano: 3723 razy
Galerie:
- Patrick Wolf - 2011-11-19 (Koncerty)
- M'era Luna 2011 - 2011-08-19 (Festiwale)
Aby zachować chronologię zdarzeń, muszę rozpocząć relację od delikatnego prztyczka w nos dla organizatorów. Początek koncertu zaplanowano na 20:00. Zgodnie z informacjami w sieci, otwarcie bram miało nastąpić o 19:00. Kiedy zjawiłam się pod Firlejem około 19:30, z daleka nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Cały przedsionek klubu wypełniał tłum, kilkanaście osób stało nawet na zewnątrz. Słyszałam, że Patrick Wolf jest aktualnie niezmiernie popularny i został entuzjastycznie przyjęty na ostatnim koncercie w Polsce, ale żeby aż takie zainteresowanie? Po małym rekonesansie okazało się, że bramka na schodki prowadzące do wnętrza była wciąż zamknięta i taka pozostała nieomal do 20:00. Stojąc w tłumie na głębokim wdechu (w związku z nieprzyjazną listopadową aurą większość osób przedkładała tę opcję nad czekanie na zewnątrz) poddałam się lekkiej zbiorowej irytacji. Dodatkową przeszkodą na drodze do wnętrza klubu było wąziutkie okienko szatni, obsługiwane przez tylko jedną osobę. Biorąc pod uwagę te przeciwności losu, za spory sukces uważam fakt, że support rozpoczął występ jedynie z niewielkim opóźnieniem.
Chwilę po 20:00 na scenie w przytłumionym świetle pojawiła się drobna brunetka, kryjąca za masywnymi okularami twarz o dość egzotycznej urodzie. Towarzyszył jej mężczyzna przedstawiony następnie jako Rob Thompson. Nie miałam sprecyzowanych oczekiwań muzycznych jeśli chodzi o support, ale przyznać trzeba, że zdołał mnie on zaskoczyć. Samą muzykę uznać byłoby można za dość monotonną. Melodie jak ze starego kina rozwijały się powoli, sącząc leniwie dźwięk po dźwięku, jakby od niechcenia, bez fajerwerków i nagłych zwrotów akcji, same w sobie stanowiąc bardziej tło, niż samodzielną część występu. Odniosłam wrażenie, że ich zadaniem było raczej zbudowanie klimatu i odpowiednie nastrojenie słuchacza. Brakowało mi w nich stłumionych szumów i trzasków charakterystycznych dla płyt winylowych. Przypuszczam, że nie na każdego ta magia mogła podziałać, ale na mnie- tak. To, co stanowiło dla mnie trzon koncertu, to nieprawdopodobny wokal. Niepozorna kobietka wydobyła z siebie głos o barwie hipnotyzującej i absolutnie zaskakującej - miękki, ciepły i nad wyraz niski. W pierwszym momencie skojarzył mi się z dawno już przeze mnie zapomnianym wokalem Tanity Tikaram. Porównanie wprawdzie nie idealne, ale w zasadzie jedyne, jakie przychodzi mi do głowy. Chinawoman zakończyła występ bardzo szybko. Całość trwała może około pół godziny. Między innymi dzięki temu, ale nie tylko, pozostawiła we mnie lekkie poczucie niedosytu.
Wejście na scenę Patricka Wolfa spotkało się z przyjęciem naprawdę entuzjastycznym, żeby nie powiedzieć histerycznym. Byłam już w Firleju na kilku koncertach, ale takiej frekwencji jeszcze na żadnym nie widziałam. Słynny brytyjski multiinstrumentalista pojawił się w towarzystwie perkusisty, saksofonistki i skrzypaczki. W tym momencie przestałam być obiektywna. Uwielbiam skrzypce i już od pierwszej ich partii dałam się pochłonąć zbiorowemu szaleństwu. Również saksofon dawał radę. Szczególnie pozostały mi w pamięci jego charakterystyczne partie w "The City". Sam wokalista również kilkakrotnie sięgał w trakcie koncertu po rozmaite instrumenty, od harfy przez skrzypce po klawisze.
Patrick Wolf znany jest z łączenia nowoczesnego elektronicznego brzmienia z dźwiękiem tradycyjnych instrumentów. Tworzy niezwykle harmonijne, wpadające w ucho i chwytające za serce melodie. W Firleju zaprezentował pełne spektrum swoich możliwości muzycznych oraz różnorodność zainteresowań i kompozycji w swym dorobku. Koncert zdominowała oczywiście "Lupercalia"- najnowsza płyta, która była głównym powodem zorganizowania trasy. Nie zabrakło jednak także starszych i dobrze znanych utworów, takich jak chociażby "The Magic Position", czy "Damaris". Zmiany tempa i nastroju poszczególnych utworów skutecznie chroniły przed poczuciem monotonii w trakcie około dwugodzinnego koncertu. Setlista zawierała zarówno kawałki typowo popowe, dynamiczne, energetyczne, oparte na elektronice, które poruszały tłum jak np. "Together", "The City", czy "Time of my Life", jak również piosenki stricte instrumentalne, melancholijne, skoncentrowane na wyrażeniu głębokiej wrażliwości i bardzo osobistych emocji, jak np. "The Pigeons".
Sam Patrick wywarł na mnie niezmiernie pozytywne wrażenie, nie tylko ze względu na wirtuozerską grę, ujmujący, ciepły wokal o niezwykle miękkiej barwie, ale również dzięki fantastycznemu kontaktowi z publicznością. Młody Brytyjczyk zmieniał swój image sceniczny równie często jak zmieniał się nastrój i klimat jego występu. Podczas pierwszego numeru pojawił się na scenie w rozłożystej czarnej pelerynie, pod krawatem i w marynarce ze złotymi lamówkami, z grzecznie ułożoną fryzurką-wydawał się delikatnie spięty. Z biegiem czasu jednak atmosfera wyraźnie się rozgrzewała, marynarka ustąpiła miejsca najpierw biało czarnej koszuli, następnie bluzie z złotymi cekinami, krawat został przewiązany wokół głowy. Im bardziej grzywka artysty wymykała się spod kontroli, tym bardziej on sam rozkręcał się na scenie. Stworzył niezwykle sympatyczną ciepłą atmosferę, wprowadzając kolejne piosenki kilkoma słowami wstępu, opisując okoliczności ich powstawania lub związane z nimi historie i towarzyszące im emocje z perspektywy twórcy.
Publiczność przygotowała dla swego idola małą niespodziankę. Podczas jednego z numerów w stronę sceny poleciała chmura mydlanych baniek, tworząc dodatkowy element magicznej, lekko surrealistycznej atmosfery. Brytyjski wykonawca w ramach podziękowania polskim fanom za tak liczne przybycie na koncert, podjął się nie lada wyzwania. Zwykle od zachodnich gwiazd w trakcie koncertów można usłyszeć co najwyżej nazwy miast oraz pojedyncze słowa w naszym ojczystym języku. Patrick Wolf wyznaczył sobie znacznie bardziej karkołomny cel. O ile słowo "kocham" wydaje się dość proste do wymówienia nawet dla obcokrajowca, o tyle drugi człon wypowiedzi – "wszystkich"- okazał się już znacznie bardziej kłopotliwy. Ostatecznie jednak udało się, ku ogromnej radości "wszystkich" zebranych.
Mimo że był to środek tygodnia, a pora niezbyt wczesna i człowiek pracujący miał pełne prawo przejawiać już poważne oznaki zmęczenia, wyszłam z koncertu Patricka Wolfa pełna entuzjazmu i pozytywnej energii, nucąc pod nosem najbardziej wpadające w ucho melodie. Raz jeszcze chciałabym podkreślić ogromną rolę tradycyjnych instrumentów w każdej kompozycji. Współczesna muzyka, tak bardzo zdominowana przez elektronikę, rzadko daje możliwość podobnych doświadczeń. Całość występu dzięki spójnemu połączeniu dźwięków, świateł i barw stanowiła bardzo nastrojowe, magiczne zjawisko oddziałujące pozytywnie na zmysły i emocje.
Inne artykuły:
Chwilę po 20:00 na scenie w przytłumionym świetle pojawiła się drobna brunetka, kryjąca za masywnymi okularami twarz o dość egzotycznej urodzie. Towarzyszył jej mężczyzna przedstawiony następnie jako Rob Thompson. Nie miałam sprecyzowanych oczekiwań muzycznych jeśli chodzi o support, ale przyznać trzeba, że zdołał mnie on zaskoczyć. Samą muzykę uznać byłoby można za dość monotonną. Melodie jak ze starego kina rozwijały się powoli, sącząc leniwie dźwięk po dźwięku, jakby od niechcenia, bez fajerwerków i nagłych zwrotów akcji, same w sobie stanowiąc bardziej tło, niż samodzielną część występu. Odniosłam wrażenie, że ich zadaniem było raczej zbudowanie klimatu i odpowiednie nastrojenie słuchacza. Brakowało mi w nich stłumionych szumów i trzasków charakterystycznych dla płyt winylowych. Przypuszczam, że nie na każdego ta magia mogła podziałać, ale na mnie- tak. To, co stanowiło dla mnie trzon koncertu, to nieprawdopodobny wokal. Niepozorna kobietka wydobyła z siebie głos o barwie hipnotyzującej i absolutnie zaskakującej - miękki, ciepły i nad wyraz niski. W pierwszym momencie skojarzył mi się z dawno już przeze mnie zapomnianym wokalem Tanity Tikaram. Porównanie wprawdzie nie idealne, ale w zasadzie jedyne, jakie przychodzi mi do głowy. Chinawoman zakończyła występ bardzo szybko. Całość trwała może około pół godziny. Między innymi dzięki temu, ale nie tylko, pozostawiła we mnie lekkie poczucie niedosytu.
Wejście na scenę Patricka Wolfa spotkało się z przyjęciem naprawdę entuzjastycznym, żeby nie powiedzieć histerycznym. Byłam już w Firleju na kilku koncertach, ale takiej frekwencji jeszcze na żadnym nie widziałam. Słynny brytyjski multiinstrumentalista pojawił się w towarzystwie perkusisty, saksofonistki i skrzypaczki. W tym momencie przestałam być obiektywna. Uwielbiam skrzypce i już od pierwszej ich partii dałam się pochłonąć zbiorowemu szaleństwu. Również saksofon dawał radę. Szczególnie pozostały mi w pamięci jego charakterystyczne partie w "The City". Sam wokalista również kilkakrotnie sięgał w trakcie koncertu po rozmaite instrumenty, od harfy przez skrzypce po klawisze.
Patrick Wolf znany jest z łączenia nowoczesnego elektronicznego brzmienia z dźwiękiem tradycyjnych instrumentów. Tworzy niezwykle harmonijne, wpadające w ucho i chwytające za serce melodie. W Firleju zaprezentował pełne spektrum swoich możliwości muzycznych oraz różnorodność zainteresowań i kompozycji w swym dorobku. Koncert zdominowała oczywiście "Lupercalia"- najnowsza płyta, która była głównym powodem zorganizowania trasy. Nie zabrakło jednak także starszych i dobrze znanych utworów, takich jak chociażby "The Magic Position", czy "Damaris". Zmiany tempa i nastroju poszczególnych utworów skutecznie chroniły przed poczuciem monotonii w trakcie około dwugodzinnego koncertu. Setlista zawierała zarówno kawałki typowo popowe, dynamiczne, energetyczne, oparte na elektronice, które poruszały tłum jak np. "Together", "The City", czy "Time of my Life", jak również piosenki stricte instrumentalne, melancholijne, skoncentrowane na wyrażeniu głębokiej wrażliwości i bardzo osobistych emocji, jak np. "The Pigeons".
Sam Patrick wywarł na mnie niezmiernie pozytywne wrażenie, nie tylko ze względu na wirtuozerską grę, ujmujący, ciepły wokal o niezwykle miękkiej barwie, ale również dzięki fantastycznemu kontaktowi z publicznością. Młody Brytyjczyk zmieniał swój image sceniczny równie często jak zmieniał się nastrój i klimat jego występu. Podczas pierwszego numeru pojawił się na scenie w rozłożystej czarnej pelerynie, pod krawatem i w marynarce ze złotymi lamówkami, z grzecznie ułożoną fryzurką-wydawał się delikatnie spięty. Z biegiem czasu jednak atmosfera wyraźnie się rozgrzewała, marynarka ustąpiła miejsca najpierw biało czarnej koszuli, następnie bluzie z złotymi cekinami, krawat został przewiązany wokół głowy. Im bardziej grzywka artysty wymykała się spod kontroli, tym bardziej on sam rozkręcał się na scenie. Stworzył niezwykle sympatyczną ciepłą atmosferę, wprowadzając kolejne piosenki kilkoma słowami wstępu, opisując okoliczności ich powstawania lub związane z nimi historie i towarzyszące im emocje z perspektywy twórcy.
Publiczność przygotowała dla swego idola małą niespodziankę. Podczas jednego z numerów w stronę sceny poleciała chmura mydlanych baniek, tworząc dodatkowy element magicznej, lekko surrealistycznej atmosfery. Brytyjski wykonawca w ramach podziękowania polskim fanom za tak liczne przybycie na koncert, podjął się nie lada wyzwania. Zwykle od zachodnich gwiazd w trakcie koncertów można usłyszeć co najwyżej nazwy miast oraz pojedyncze słowa w naszym ojczystym języku. Patrick Wolf wyznaczył sobie znacznie bardziej karkołomny cel. O ile słowo "kocham" wydaje się dość proste do wymówienia nawet dla obcokrajowca, o tyle drugi człon wypowiedzi – "wszystkich"- okazał się już znacznie bardziej kłopotliwy. Ostatecznie jednak udało się, ku ogromnej radości "wszystkich" zebranych.
Mimo że był to środek tygodnia, a pora niezbyt wczesna i człowiek pracujący miał pełne prawo przejawiać już poważne oznaki zmęczenia, wyszłam z koncertu Patricka Wolfa pełna entuzjazmu i pozytywnej energii, nucąc pod nosem najbardziej wpadające w ucho melodie. Raz jeszcze chciałabym podkreślić ogromną rolę tradycyjnych instrumentów w każdej kompozycji. Współczesna muzyka, tak bardzo zdominowana przez elektronikę, rzadko daje możliwość podobnych doświadczeń. Całość występu dzięki spójnemu połączeniu dźwięków, świateł i barw stanowiła bardzo nastrojowe, magiczne zjawisko oddziałujące pozytywnie na zmysły i emocje.
Inne artykuły:
- M'era Luna 2011 - 2012-02-22 (Relacje)