The Cure
Czytano: 4683 razy
Galerie:
- The Cure - 2008-02-28 (Koncerty)
Ostatnie tematy na forum:
- OTHER VOICES - 19.09 Katowice - The Cure, Depeche Mode i inni - 2008-09-05
- The Cure 4 Tour 2008 - 2008-01-14
- Depeche Mode & The Cure & U2 Party, 09 Lutego 2008 (sobota) Kraków Notabene - 2008-01-14
- Depeche Mode, The Cure & 80s Party - 10 listopada 2007 (sobota) No Mercy, Warszawa - 2007-11-07
Spodek, Katowice, Polska 19/02/2008
3 GODZINY!!!
GRALI PRZEZ 3 GODZINY BEZ PRZERWY!
3 NIESAMOWITE GODZINY!!!
THE CURE ROKCS!!!!!!!
Tak naprawdę to grali przez 2 godziny bez żadnej przerwy! Jednak zaraz potem był encore, który trwał jakąś godzinę i 10-15 minut. Oh my... 3 godziny niesamowitej muzyki! Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Oto jestem tutaj, z powrotem w domku, obolała, popijająca soczek porzeczkowy i śmiejąca się od ucha do ucha jak jakiś głupek. Byłam tam! Naprawdę byłam!
Na koncert przyszło mnóstwo ludzi, różnych, zarówno młodszych jak i starszych, z Polski jak i z zagranicy. Niektórzy byli ubrani na czarno, a inni nawet wymalowani (legendarne czerwone usta i czarne oczęta). Też chciałam się wystroić na tą okazję, ale nie zrobiłam tego. Nie miałam ochoty na żadną sukienkę, żaden makijaż... Po prostu skryłam się w czarnej bluzie, czarnych jeansach i czerwonych paznokciach. Muszę przyznać, że nawet całkiem wygodnie się tam czułam.
Support zaczął grać o 19:00. I co to był za support! Najlepszy jaki kiedykolwiek w życiu słyszałam (ok, ok, może drugi najlepszy ;)). Zespół pochodzi z Wielkiej Brytanii i nosi nazwę 65daysofstatic. Trzej gitarzyści i jeden perkusista. Chłopcy grali tylko przez jakieś 30-40 minut ale... powiem to jeszcze raz – co to było za pół godziny! Jak opisać ich brzmienie? Dużo gitar, perkusja, keyboard i electro. W sumie to niezła kombinacja. I nie było tam żadnego piosenkarza, żadnego wokalu, czysta instrumentalna muzyka. Grali niesamowicie, energetycznie, namiętnie nawet.
O 20:00 Król Ciemności (albo Szatan, jak co poniektórzy wrzeszczeli tuż przed rozpoczęciem koncertu: „Szatanie! Szatanie! Wyjdź! Wyjdź!”) wkroczył na scenę (jak aktor na deski teatru. Wejście wielkie, a skromne zarazem). Stałam tak blisko, że mogłam go prawie dotknąć. Nie wierzyłam, że on jest tuż przede mną.. Robert Smith. W swojej czarnej koszuli i spodniach cargo. Z twarzą pomalowaną całkowicie na biało, ustami pomalowanymi na czerwono, a oczyma na czarno...i z tą rozczochraną czupryną. W tamtym momencie, była to twarz kogoś większego niż tamto miejsce; większego niż życie..
Zagrali wiele piosenek, część pochodziła z ich starszych albumów. I bardzo mi to odpowiadało! Pamiętam „Fascination Street", „Pictures of You" i „To Wish Impossible Things". Były też utwory z „Disintegration" (mój ulubiony album). Podczas „Fascination Street", ludzie (ze mną włącznie) dosłownie oszaleli. W pewnym momencie zrobiło się tak mało miejsca, byliśmy tak ściśnięci, że nie mogłam się prawie w ogóle ruszyć, a co dopiero oddychać! Ten ścisk łącznie z popychaniem, dźganiem w żebra i mosh pitami stadnie wyprawianymi co dwa kroki - trwał przez cały koncert. „Pictures of You" była cudowna. Towarzyszyło jej wspaniałe oświetlenie; tam gdzie słychać ten charakterystyczny „błyskający" dźwięk, właśnie tam, setki (tak, tak, wyolbrzymiam) malutkich światełek zaczęło właśnie błyskać, migotać niczym małe gwiazdki. Wyglądało to super. Niesamowicie było też podczas „To Wish Impossible Things" z albumu „Wish"... piosenka wycisnęła mi łzy z oczu.
Wracając do Roberta Smith’a, posiada on tą wspaniałą charyzmę. Nie musi wiele robić, naprawdę. Wystarczy tylko, że uśmiechnie się w ten swój charakterystyczny sposób, rzuci spojrzeniem, podniesie brew... To wystarczy by przyciągnąć uwagę i uwielbienie; by nawiązać kontakt, kontakt, który trwa... To wystarczy by mieć tłum ludzi dosłownie u swych stóp. A jego głos... Brzmi dokładnie tak samo jak na tych wszystkich płytkach albo... Nie. Szczerze, to brzmi on nawet lepiej na żywo! Jak on to robi?!
Oczywiście, Smith używa też tych wszystkich teatralnych, przerysowanych gestów. Jednak czynią one ten spektakl zwący się The Cure Live tylko bardziej niesamowitym.
Jeden z najwspanialszych koncertów, na jakich w życiu byłam.
3 GODZINY!!!
GRALI PRZEZ 3 GODZINY BEZ PRZERWY!
3 NIESAMOWITE GODZINY!!!
THE CURE ROKCS!!!!!!!
Tak naprawdę to grali przez 2 godziny bez żadnej przerwy! Jednak zaraz potem był encore, który trwał jakąś godzinę i 10-15 minut. Oh my... 3 godziny niesamowitej muzyki! Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Oto jestem tutaj, z powrotem w domku, obolała, popijająca soczek porzeczkowy i śmiejąca się od ucha do ucha jak jakiś głupek. Byłam tam! Naprawdę byłam!
Na koncert przyszło mnóstwo ludzi, różnych, zarówno młodszych jak i starszych, z Polski jak i z zagranicy. Niektórzy byli ubrani na czarno, a inni nawet wymalowani (legendarne czerwone usta i czarne oczęta). Też chciałam się wystroić na tą okazję, ale nie zrobiłam tego. Nie miałam ochoty na żadną sukienkę, żaden makijaż... Po prostu skryłam się w czarnej bluzie, czarnych jeansach i czerwonych paznokciach. Muszę przyznać, że nawet całkiem wygodnie się tam czułam.
Support zaczął grać o 19:00. I co to był za support! Najlepszy jaki kiedykolwiek w życiu słyszałam (ok, ok, może drugi najlepszy ;)). Zespół pochodzi z Wielkiej Brytanii i nosi nazwę 65daysofstatic. Trzej gitarzyści i jeden perkusista. Chłopcy grali tylko przez jakieś 30-40 minut ale... powiem to jeszcze raz – co to było za pół godziny! Jak opisać ich brzmienie? Dużo gitar, perkusja, keyboard i electro. W sumie to niezła kombinacja. I nie było tam żadnego piosenkarza, żadnego wokalu, czysta instrumentalna muzyka. Grali niesamowicie, energetycznie, namiętnie nawet.
O 20:00 Król Ciemności (albo Szatan, jak co poniektórzy wrzeszczeli tuż przed rozpoczęciem koncertu: „Szatanie! Szatanie! Wyjdź! Wyjdź!”) wkroczył na scenę (jak aktor na deski teatru. Wejście wielkie, a skromne zarazem). Stałam tak blisko, że mogłam go prawie dotknąć. Nie wierzyłam, że on jest tuż przede mną.. Robert Smith. W swojej czarnej koszuli i spodniach cargo. Z twarzą pomalowaną całkowicie na biało, ustami pomalowanymi na czerwono, a oczyma na czarno...i z tą rozczochraną czupryną. W tamtym momencie, była to twarz kogoś większego niż tamto miejsce; większego niż życie..
Zagrali wiele piosenek, część pochodziła z ich starszych albumów. I bardzo mi to odpowiadało! Pamiętam „Fascination Street", „Pictures of You" i „To Wish Impossible Things". Były też utwory z „Disintegration" (mój ulubiony album). Podczas „Fascination Street", ludzie (ze mną włącznie) dosłownie oszaleli. W pewnym momencie zrobiło się tak mało miejsca, byliśmy tak ściśnięci, że nie mogłam się prawie w ogóle ruszyć, a co dopiero oddychać! Ten ścisk łącznie z popychaniem, dźganiem w żebra i mosh pitami stadnie wyprawianymi co dwa kroki - trwał przez cały koncert. „Pictures of You" była cudowna. Towarzyszyło jej wspaniałe oświetlenie; tam gdzie słychać ten charakterystyczny „błyskający" dźwięk, właśnie tam, setki (tak, tak, wyolbrzymiam) malutkich światełek zaczęło właśnie błyskać, migotać niczym małe gwiazdki. Wyglądało to super. Niesamowicie było też podczas „To Wish Impossible Things" z albumu „Wish"... piosenka wycisnęła mi łzy z oczu.
Wracając do Roberta Smith’a, posiada on tą wspaniałą charyzmę. Nie musi wiele robić, naprawdę. Wystarczy tylko, że uśmiechnie się w ten swój charakterystyczny sposób, rzuci spojrzeniem, podniesie brew... To wystarczy by przyciągnąć uwagę i uwielbienie; by nawiązać kontakt, kontakt, który trwa... To wystarczy by mieć tłum ludzi dosłownie u swych stóp. A jego głos... Brzmi dokładnie tak samo jak na tych wszystkich płytkach albo... Nie. Szczerze, to brzmi on nawet lepiej na żywo! Jak on to robi?!
Oczywiście, Smith używa też tych wszystkich teatralnych, przerysowanych gestów. Jednak czynią one ten spektakl zwący się The Cure Live tylko bardziej niesamowitym.
Jeden z najwspanialszych koncertów, na jakich w życiu byłam.