The Prodigy - Their Singles Tour
Czytano: 6287 razy
Wykonawca:
Ostatnie tematy na forum:
- The prodigy - 2010-04-04
- THE PRODIGY Release Party - 13.03.09 - Wrocław!!! - 2009-03-05
- THE PRODIGY Release Party - 28.02.09 - Kraków!!! - 2009-02-20
- IV Ogólnopolski Zlot Fanów The Prodigy - 31.01 Poznań - IQ - 2009-01-29
Czemu dopiero teraz, możecie się zastanawiać - ha, po czymś takim trzeba mieć dość czasu by dojść do siebie i nabrać dystansu do wydarzeń tamtego wieczora. Na pewno dotarła już do was masa relacji innych uczestników koncertu, na podstawie których mogliście wywnioskować, iż nieobecność na nim okazała się jednym z większych błędów w waszym życiu.
Mam złą wiadomość. Oni nie przesadzali. Ale od pocżątku.
Tłumy przed Spodkiem wróżyły długie oczekiwanie na wejście. Nie było tragicznie, ale mogło być zdecydowanie lepiej i szybciej - mimo wszystko, brawa dla organizatorów, obyło się bez "nieoczekiwanego rozwoju sytuacji", z którymi czasami ma się do czynienia przy wchodzeniu na koncerty metalowe.
Bardzo duży pozytyw na samym starcie - wyjątkowo kolorowe i zróżnicowane przemieszanie ludzi z wszystkich możliwych imprezowych subkultur. Punkowcy, dyskotekowcy, technofani, metale - kogo tam nie było? Co więcej, wiekowo rozstrzał też był całkiem spory - od nastolatków po osoby z widocznymi pierwszymi smugami siwizny. Całe towarzystwo bardzo spokojne, chociaż napięcie dało się wyczuć w powietrzu. Wszyscy czekaliśmy aż w końcu gwiazdy będą w porządku i Spodek odfrunie... Na występ DJ Fevera, rozgrzewającego z woli polskich fanów publiczność przed koncertem niestety w całości nie zdążyłem, z racji wspomnianego przeciskania się do wejścia.
Miałem jeszcze okazję wysłuchać (i rozpoznać) w jego dość równym (a przez to może zbyt monotonnym) secie utwory Nirvany, Tone Loca (miłe zaskoczenie utworem "Funky Cold Medina") i Beastie Boys. Chętnie wziąłbym udział w jakiejś imprezie prowadzonej przez pana Gorączkę, co nie zmienia faktu, że drugiego maja był po prostu ofiarą rzuconą przed rozgrzany tłum żądny igrzysk. Godnie się wybronił, ale do legendy nie przeszedł ;-).
Gdzieś w okolicy godziny 21 scena opustoszała, światła przygasły, a po plecach przemknął się przyjemny dreszcz tego doskonale znanego wam uczucia koncertowego - "zaczyna się!" No i zaczęło się...
Obowiązkowy dym, intro i na scenie pojawili się bohaterowie wieczoru. Za potężną baterią elektroniki Liam, poniżej analogowa perkusja (!), stojak z gitarami gdzieś z boku, no i Maxim razem z Keithem na środku sceny, diabelsko szczerzący się w stronę tłumu, który zaczął niepokojąco falować. Krótkie przywitanie bez zbędnych ceregieli, po którym The Prodigy w pięcioosobowym, koncertowym składzie zaczęło rozgrzewać silniki Spodka przed wejściem na orbitę.
W powietrzu las rąk, aparatów, telefonów i dziewczyn dzielnie trzymanych przez swoich ukochanych. Tyle pamiętam, zanim przez głośniki wytoczył się pierwszy młot pneumatyczny - "Wake the Fuck Up". Widocznie myśleli, że o tak wczesnej porze już śpimy. Chyba nie wszyscy fani spodziewali się regularnego pogo na koncercie ponoć tak "tanecznej" kapeli, ale cóż, to właśnie miało miejsce od samego początku. Chwila oddechu, pierwsze ryki radości (przedtem ledwo krzyki, być może trudno było niektórym uwierzyć, że to naprawdę jest tu i teraz) i brawa, klasyczne pytanie "are you ready?" i dowalili nam z "Breathe". Jedyna w swoim rodzaju wersja na kilka tysięcy gardeł i roztańczonych ciał. Zaledwie 10 minut koncertu, a Spodek był już w drodze prosto na Księżyc. Kolejna chwila odpoczynku (łaskawcy)... "It seems like Poland is the place to be!" - no jasne, Maxim :-).
Niemożliwe. A jednak. Słyszę riff z "Their Law" i od razu wiem, że zaraz pobijemy krajowy rekord ilości oszalałych w tańcu. A to dopiero trzeci kawałek. "Fuck them, and their law!" - mają nas w garści. Mogą z nami zrobić co chcą. Na wszelki wypadek kurtuazyjne pytanie - "do you feel good?" Porównanie czasu od ostatniej wizyty w Polsce do dożywocia w więzieniu i lecimy dalej. Liam podgrzewa samplami z bitem, wsiadamy do "Spitfire'a", i teraz już naprawdę oszaleli wszyscy, łącznie z Maximem i Keithem.
Po takiej dawce wariactwa zasługujemy na odrobinę dłuższy odpoczynek. Zimne powietrze smakuje jak nektar. Ale nie zapominajmy, gdzie jesteśmy - to Spodek, kilka tysięcy fanów The Prodigy i oni sami na scenie. Soczyste wejście do "Hotride" i znowu wszyscy jesteśmy gdzieś tam, daleko ponad malejącą w oddali Ziemią. Ćwierć godziny i kilkaset litrów potu za nami. Tłum skanduje, chcemy więcej. Dostajemy - "Voodoo People". Kto nie tańczy z nami, niech lepiej szybko ewakuuje się do tyłu. W potoku świateł i uporządkowanego hałasu lecimy dalej, na łeb, na szyję. Koniec. "Where are the Prodigy people?" Jesteśmy, jesteśmy. Przeładowanie magazynka i kolejna seria prosto w głowę. Zaczyna się od "Back 2 Skool". Wyraźnie dają nam odpocząć, z breakowym przejściem pod koniec utworu. A rezerwa sił się na pewno przyda, bo oto "Firestarter". Jeśli miałem dosyć tego dość ogranego kawałka przed koncertem, to w wersji z żywą gitarą i perkusją (i żywym Keithem) okazuje się, że stara miłość nie rdzewieje. Jesteśmy chyba gdzieś w okolicach Marsa. Płynne przejście w "Action Radar" w dość mocno zmiksowanej wersji. Popis Liama, a jakże. Zespół też widocznie potrzebuje chwili odpoczynku, w końcu jesteśmy dość wymagającą publicznością. Przygotowanie do ostatecznego ataku na nasze mózgi oznajmia "Warning". To już 50 minut nieprzerwanego tanecznego transu. Burza oklasków (jakim cudem mamy jeszcze na to siły?) i czas na finał. Zapętlone bity, brzmi znajomo? No jasne - "No Good (Start the Dance)" - szalony ryk z tysięcy gardeł, klaszczemy, ostatkiem sił. "Bring it on!" Próbuję zachować resztki człowieczeństwa i świadomości że jestem chyba dość porządnie zmęczony, ale wszystko przepada gdzieś w plemiennym szale elektronicznej masakry. Później tylko cisza. Ciemność. Wyrywamy się z transu i chcemy więcej, więcej, więcej! Gwizdy, krzyki, wycie, oklaski, skandowanie. Kilka tysięcy osób zgodnie domaga się dalszej chłosty dźwiękiem.
Zaklinamy powrót demonów z The Prodigy. Odnosimy sukces. Wracają. Czas na bisy "You want more?" To chyba najgłupsze pytanie tego wieczoru, bez obrazy, chłopaki ;-). Jadowity sampler zwiastuje wijącą się w powietrzu śmierć - "Poison". Śpiewamy, a jakże, przynajmniej ci, którzy jeszcze mają siłę. Bohatersko przezwyciężamy przyciąganie Jowisza, który teraz pewnie majestatycznie wypełnia iluminatory naszego latającego Spodka. Czas na tankowanie w okolicy Plutona - "Blow Your Mind" (czyli wariacja na temat "Diesel Power"). Zapominam, jak się nazywam, kim jestem, liczy się tylko kolejna masa bitów ciśniętych nam na pożarcie. Zero oddechu, skaczemy na jeszcze głębszą wodę - "Smack My Bitch Up" - "Where's Katowice? Where the f**k are you? Are you still with us? Let me see ya!" No to mają, czego chcieli. Godzinę po rozpoczęciu koncertu czuję się jak zombie, ale przecież do takiej muzyki zatańczy nawet trup. Cudowny głos Shahin Badar oznajmia, że znaleźliśmy się właśnie poza Układem Słonecznym. Ekstaza, szał. I znowu cisza.
"I can't hear you" No to nas słyszy. "You wanna go deeper?" To jeszcze można nas czymś dobić? Zapowiadało się na "Everybody in the Place", ale dostajemy w zamian "Dead Ken Beats". Nieważne, byleby dotrwać w jednym kawałku do końca, który pewnie już blisko. Oklaski, bardzo zmęczone, ale jeszcze mamy siły, jeszcze dajemy się podpuszczać... "Bring the noise!" Ostatni utwór dedykowany jest wszystkim ludziom w Polsce. No tak, czas wracać na Ziemię... Ale zanim damy się ostatecznie pokonać przyciaganiu rzeczywistości, jeszcze jeden raz tego wieczora umieramy zbiorowo w tańcu na olbrzymim parkiecie, jakim stał się Spodek. "Out of Space" - śpiewamy wszyscy, bez wyjątków. Zwieńczenie całej podróży. "Thank you!" My też dziękujemy, oj bardzo dziękujemy. Łapię pierwszy oddech w totalnym bezruchu od... spojrzenie na zegarek... osiemdziesięciu minut.
Za krótko? Wolne żarty - każdy następny utwór oznaczałby niechybnie ofiary w ludziach ;-). I to wcale nie z powodu zachowania publiczności, która pokazała wzorowo, jak należy się bawić. Po prostu powoli wysiadały nam chyba baterie ;-). Ostre światło przypomina nam, gdzie jesteśmy, a z głośników rozlega się odtrutka na całe szaleństwo, które dotychczas z nich płynęło - "Love is in the Air" (oczywiście nie w wykonaniu The Prodigy ;-)). I chyba to dobre podsumowanie koncertu - wszyscy mamy uśmiechy na ustach jak po upojnej nocy. Rzucane ukradkiem spojrzenia na innych uczestników imprezowej orgii tylko potwierdza moje przypuszczenia - nie ma ani jednej niezadowolonej miny. Pijani ze szczęścia wymykamy się w noc, jak legion astronautów wypadający z największego statku kosmicznego w dotychczasowej historii ludzkości. Zgwałceni przez uszy, zmiażdżeni bitami, perkusją i gitarą, wbici w ziemię, starci w gwiezdny pył. Nieżywi, ale jak nowonarodzeni.
PS. Stwierdzenie, że "The Prodigy to zespół grający muzykę taneczną" jest tak cholernym niedopowiedzieniem, że spuszczę na nie zasłonę uśmiechniętego na wspomnienie tamtej nocy milczenia. Na żywo to wulkan energii, bijący na głowę wiele metalowych kapel (a miałem okazję zobaczyć niejedną podczas koncertu). Dlatego, jeśli znasz i choć trochę lubisz szalonych Brytyjczyków, KONIECZNIE zobacz ich na żywo.
Inne artykuły:
Mam złą wiadomość. Oni nie przesadzali. Ale od pocżątku.
Tłumy przed Spodkiem wróżyły długie oczekiwanie na wejście. Nie było tragicznie, ale mogło być zdecydowanie lepiej i szybciej - mimo wszystko, brawa dla organizatorów, obyło się bez "nieoczekiwanego rozwoju sytuacji", z którymi czasami ma się do czynienia przy wchodzeniu na koncerty metalowe.
Bardzo duży pozytyw na samym starcie - wyjątkowo kolorowe i zróżnicowane przemieszanie ludzi z wszystkich możliwych imprezowych subkultur. Punkowcy, dyskotekowcy, technofani, metale - kogo tam nie było? Co więcej, wiekowo rozstrzał też był całkiem spory - od nastolatków po osoby z widocznymi pierwszymi smugami siwizny. Całe towarzystwo bardzo spokojne, chociaż napięcie dało się wyczuć w powietrzu. Wszyscy czekaliśmy aż w końcu gwiazdy będą w porządku i Spodek odfrunie... Na występ DJ Fevera, rozgrzewającego z woli polskich fanów publiczność przed koncertem niestety w całości nie zdążyłem, z racji wspomnianego przeciskania się do wejścia.
Miałem jeszcze okazję wysłuchać (i rozpoznać) w jego dość równym (a przez to może zbyt monotonnym) secie utwory Nirvany, Tone Loca (miłe zaskoczenie utworem "Funky Cold Medina") i Beastie Boys. Chętnie wziąłbym udział w jakiejś imprezie prowadzonej przez pana Gorączkę, co nie zmienia faktu, że drugiego maja był po prostu ofiarą rzuconą przed rozgrzany tłum żądny igrzysk. Godnie się wybronił, ale do legendy nie przeszedł ;-).
Gdzieś w okolicy godziny 21 scena opustoszała, światła przygasły, a po plecach przemknął się przyjemny dreszcz tego doskonale znanego wam uczucia koncertowego - "zaczyna się!" No i zaczęło się...
Obowiązkowy dym, intro i na scenie pojawili się bohaterowie wieczoru. Za potężną baterią elektroniki Liam, poniżej analogowa perkusja (!), stojak z gitarami gdzieś z boku, no i Maxim razem z Keithem na środku sceny, diabelsko szczerzący się w stronę tłumu, który zaczął niepokojąco falować. Krótkie przywitanie bez zbędnych ceregieli, po którym The Prodigy w pięcioosobowym, koncertowym składzie zaczęło rozgrzewać silniki Spodka przed wejściem na orbitę.
W powietrzu las rąk, aparatów, telefonów i dziewczyn dzielnie trzymanych przez swoich ukochanych. Tyle pamiętam, zanim przez głośniki wytoczył się pierwszy młot pneumatyczny - "Wake the Fuck Up". Widocznie myśleli, że o tak wczesnej porze już śpimy. Chyba nie wszyscy fani spodziewali się regularnego pogo na koncercie ponoć tak "tanecznej" kapeli, ale cóż, to właśnie miało miejsce od samego początku. Chwila oddechu, pierwsze ryki radości (przedtem ledwo krzyki, być może trudno było niektórym uwierzyć, że to naprawdę jest tu i teraz) i brawa, klasyczne pytanie "are you ready?" i dowalili nam z "Breathe". Jedyna w swoim rodzaju wersja na kilka tysięcy gardeł i roztańczonych ciał. Zaledwie 10 minut koncertu, a Spodek był już w drodze prosto na Księżyc. Kolejna chwila odpoczynku (łaskawcy)... "It seems like Poland is the place to be!" - no jasne, Maxim :-).
Niemożliwe. A jednak. Słyszę riff z "Their Law" i od razu wiem, że zaraz pobijemy krajowy rekord ilości oszalałych w tańcu. A to dopiero trzeci kawałek. "Fuck them, and their law!" - mają nas w garści. Mogą z nami zrobić co chcą. Na wszelki wypadek kurtuazyjne pytanie - "do you feel good?" Porównanie czasu od ostatniej wizyty w Polsce do dożywocia w więzieniu i lecimy dalej. Liam podgrzewa samplami z bitem, wsiadamy do "Spitfire'a", i teraz już naprawdę oszaleli wszyscy, łącznie z Maximem i Keithem.
Po takiej dawce wariactwa zasługujemy na odrobinę dłuższy odpoczynek. Zimne powietrze smakuje jak nektar. Ale nie zapominajmy, gdzie jesteśmy - to Spodek, kilka tysięcy fanów The Prodigy i oni sami na scenie. Soczyste wejście do "Hotride" i znowu wszyscy jesteśmy gdzieś tam, daleko ponad malejącą w oddali Ziemią. Ćwierć godziny i kilkaset litrów potu za nami. Tłum skanduje, chcemy więcej. Dostajemy - "Voodoo People". Kto nie tańczy z nami, niech lepiej szybko ewakuuje się do tyłu. W potoku świateł i uporządkowanego hałasu lecimy dalej, na łeb, na szyję. Koniec. "Where are the Prodigy people?" Jesteśmy, jesteśmy. Przeładowanie magazynka i kolejna seria prosto w głowę. Zaczyna się od "Back 2 Skool". Wyraźnie dają nam odpocząć, z breakowym przejściem pod koniec utworu. A rezerwa sił się na pewno przyda, bo oto "Firestarter". Jeśli miałem dosyć tego dość ogranego kawałka przed koncertem, to w wersji z żywą gitarą i perkusją (i żywym Keithem) okazuje się, że stara miłość nie rdzewieje. Jesteśmy chyba gdzieś w okolicach Marsa. Płynne przejście w "Action Radar" w dość mocno zmiksowanej wersji. Popis Liama, a jakże. Zespół też widocznie potrzebuje chwili odpoczynku, w końcu jesteśmy dość wymagającą publicznością. Przygotowanie do ostatecznego ataku na nasze mózgi oznajmia "Warning". To już 50 minut nieprzerwanego tanecznego transu. Burza oklasków (jakim cudem mamy jeszcze na to siły?) i czas na finał. Zapętlone bity, brzmi znajomo? No jasne - "No Good (Start the Dance)" - szalony ryk z tysięcy gardeł, klaszczemy, ostatkiem sił. "Bring it on!" Próbuję zachować resztki człowieczeństwa i świadomości że jestem chyba dość porządnie zmęczony, ale wszystko przepada gdzieś w plemiennym szale elektronicznej masakry. Później tylko cisza. Ciemność. Wyrywamy się z transu i chcemy więcej, więcej, więcej! Gwizdy, krzyki, wycie, oklaski, skandowanie. Kilka tysięcy osób zgodnie domaga się dalszej chłosty dźwiękiem.
Zaklinamy powrót demonów z The Prodigy. Odnosimy sukces. Wracają. Czas na bisy "You want more?" To chyba najgłupsze pytanie tego wieczoru, bez obrazy, chłopaki ;-). Jadowity sampler zwiastuje wijącą się w powietrzu śmierć - "Poison". Śpiewamy, a jakże, przynajmniej ci, którzy jeszcze mają siłę. Bohatersko przezwyciężamy przyciąganie Jowisza, który teraz pewnie majestatycznie wypełnia iluminatory naszego latającego Spodka. Czas na tankowanie w okolicy Plutona - "Blow Your Mind" (czyli wariacja na temat "Diesel Power"). Zapominam, jak się nazywam, kim jestem, liczy się tylko kolejna masa bitów ciśniętych nam na pożarcie. Zero oddechu, skaczemy na jeszcze głębszą wodę - "Smack My Bitch Up" - "Where's Katowice? Where the f**k are you? Are you still with us? Let me see ya!" No to mają, czego chcieli. Godzinę po rozpoczęciu koncertu czuję się jak zombie, ale przecież do takiej muzyki zatańczy nawet trup. Cudowny głos Shahin Badar oznajmia, że znaleźliśmy się właśnie poza Układem Słonecznym. Ekstaza, szał. I znowu cisza.
"I can't hear you" No to nas słyszy. "You wanna go deeper?" To jeszcze można nas czymś dobić? Zapowiadało się na "Everybody in the Place", ale dostajemy w zamian "Dead Ken Beats". Nieważne, byleby dotrwać w jednym kawałku do końca, który pewnie już blisko. Oklaski, bardzo zmęczone, ale jeszcze mamy siły, jeszcze dajemy się podpuszczać... "Bring the noise!" Ostatni utwór dedykowany jest wszystkim ludziom w Polsce. No tak, czas wracać na Ziemię... Ale zanim damy się ostatecznie pokonać przyciaganiu rzeczywistości, jeszcze jeden raz tego wieczora umieramy zbiorowo w tańcu na olbrzymim parkiecie, jakim stał się Spodek. "Out of Space" - śpiewamy wszyscy, bez wyjątków. Zwieńczenie całej podróży. "Thank you!" My też dziękujemy, oj bardzo dziękujemy. Łapię pierwszy oddech w totalnym bezruchu od... spojrzenie na zegarek... osiemdziesięciu minut.
Za krótko? Wolne żarty - każdy następny utwór oznaczałby niechybnie ofiary w ludziach ;-). I to wcale nie z powodu zachowania publiczności, która pokazała wzorowo, jak należy się bawić. Po prostu powoli wysiadały nam chyba baterie ;-). Ostre światło przypomina nam, gdzie jesteśmy, a z głośników rozlega się odtrutka na całe szaleństwo, które dotychczas z nich płynęło - "Love is in the Air" (oczywiście nie w wykonaniu The Prodigy ;-)). I chyba to dobre podsumowanie koncertu - wszyscy mamy uśmiechy na ustach jak po upojnej nocy. Rzucane ukradkiem spojrzenia na innych uczestników imprezowej orgii tylko potwierdza moje przypuszczenia - nie ma ani jednej niezadowolonej miny. Pijani ze szczęścia wymykamy się w noc, jak legion astronautów wypadający z największego statku kosmicznego w dotychczasowej historii ludzkości. Zgwałceni przez uszy, zmiażdżeni bitami, perkusją i gitarą, wbici w ziemię, starci w gwiezdny pył. Nieżywi, ale jak nowonarodzeni.
PS. Stwierdzenie, że "The Prodigy to zespół grający muzykę taneczną" jest tak cholernym niedopowiedzieniem, że spuszczę na nie zasłonę uśmiechniętego na wspomnienie tamtej nocy milczenia. Na żywo to wulkan energii, bijący na głowę wiele metalowych kapel (a miałem okazję zobaczyć niejedną podczas koncertu). Dlatego, jeśli znasz i choć trochę lubisz szalonych Brytyjczyków, KONIECZNIE zobacz ich na żywo.
Inne artykuły:
- M'era Luna 2009 - 2010-01-10 (Relacje)