Electrosexual - Tempelhof
Czytano: 3732 razy
75%
Wielokrotnie podczas seansu dzieł kina science-fiction z okresu lat sześćdziesiątych bądź siedemdziesiątych zaskakuje widza utkana wizja początków XXI wieku. Kobiety w stylu reklam proszku do prania z połowy XX wieku, wykorzystujące każdego ranka butelkę lakieru do włosów, mężczyźni w przestarzałych, brązowych, sztruksowych garniturach i z charakterystycznym wąsikiem – wszyscy przechadzający się ulicami miasta wśród androidów i bliżej niesprecyzowanych maszyn lub lądujący na obcej planecie. Tyle nietrafne, ile wdzięczne. I takim właśnie muzycznym obrazkiem, z tą samą dozą czaru, pozostaje Electrosexual.
Nie można, co prawda, rozważać tej muzyki w kategoriach trafności. Jest świadomym eksperymentem, grą z konwencjami w muzyce klubowej, opartą przewrotnie na stylistyce retro i stylistyce space fiction.
Dokładnie tak brzmi "Tempelhof", jeden z singli zwiastujących debiutancki album projektu, wydany przez Rock Machine Records.
Uwaga, spoiler! Tak jak zieloną pożywkę produkuje się z ludzkich ciał, na "Tempelhof" składają się przede wszystkim: zimne, analogowe podkłady, hipnotyzujący beat i pulsujące, syntetyczne przestrzenie techno. Wibrowanie wwierca się w umysł, a futurystyczne, niemal psychodeliczne pętle wynoszą w zmechanizowane, wydawałoby się, dopiero co odkrywane przez człowieka światy. Należy rozumieć to dwojako – jako dźwiękowe nawiązanie do klimatu fantastyki naukowej bądź jako wrażenie przestarzałych struktur podanych w nowej, odświeżającej formie budzącej sentyment, ale i zaciekawienie. Bo takiego tworu, będącego tunelem czasoprzestrzennym między przyszłością w alternatywnym wymiarze a wycieczką w przeszłość, próżno szukać na dzisiejszej klubowej scenie. Niczym nieograniczona fantazja twórcy nie tylko wprawia w kosmiczny trans, ale i zaostrza zmysły, które z uwagą skupiają się na każdym, bądź co bądź nietypowym (czy wręcz dziwnym), elemencie.
Zawarty na singlu remiks przy zachowaniu całej kosmicznej analogii (gra słów zamierzona) dodatkowo ją uwypukla, wprowadza do transu słuchacza więcej niepokoju. To podróż powrotna z "Forbidden Planet" rozpoczęta po scenie kulminacyjnej, gdy wszystkie pytania egzystencjalne ze scenariusza filmu postawiono, ale na żadne nie dano odpowiedzi.
Natomiast B-side "Crystal Flesh" w instrumentalnej wersji różni się od "Tempelhof" swoją dychotomią. Jeszcze bardziej "kosmiczne" podkłady (brzmiące jak odbierane sygnały UFO) stanowią, co prawda, o kompozycji, ale zestawione ze zdecydowanym syntetyzatorem lub... szczekaniem psa nabierają bardziej "ziemskiego", grawitacyjnego charakteru. To też dźwięki bardziej eteryczne, do klubowego charakteru utworu tytułowego zbliżają się jedynie pod koniec. W każdym razie, ta dziwność fascynuje.
Dokładnie - Electrosexual to muzyka dziwna. Specyficzna, fascynująca, sztruksowo-rtęciowa (zwolennicy spiskowych teorii o statkach kosmicznych wiedzą, o co chodzi), fantastyczna i fantazyjna. Dźwiękowe science-fiction z lat 70. stworzone w XXI wieku. Dla fanów alternatywnej sceny elektronicznej pozycja obowiązkowa.
Tracklista:
Nie można, co prawda, rozważać tej muzyki w kategoriach trafności. Jest świadomym eksperymentem, grą z konwencjami w muzyce klubowej, opartą przewrotnie na stylistyce retro i stylistyce space fiction.
Dokładnie tak brzmi "Tempelhof", jeden z singli zwiastujących debiutancki album projektu, wydany przez Rock Machine Records.
Uwaga, spoiler! Tak jak zieloną pożywkę produkuje się z ludzkich ciał, na "Tempelhof" składają się przede wszystkim: zimne, analogowe podkłady, hipnotyzujący beat i pulsujące, syntetyczne przestrzenie techno. Wibrowanie wwierca się w umysł, a futurystyczne, niemal psychodeliczne pętle wynoszą w zmechanizowane, wydawałoby się, dopiero co odkrywane przez człowieka światy. Należy rozumieć to dwojako – jako dźwiękowe nawiązanie do klimatu fantastyki naukowej bądź jako wrażenie przestarzałych struktur podanych w nowej, odświeżającej formie budzącej sentyment, ale i zaciekawienie. Bo takiego tworu, będącego tunelem czasoprzestrzennym między przyszłością w alternatywnym wymiarze a wycieczką w przeszłość, próżno szukać na dzisiejszej klubowej scenie. Niczym nieograniczona fantazja twórcy nie tylko wprawia w kosmiczny trans, ale i zaostrza zmysły, które z uwagą skupiają się na każdym, bądź co bądź nietypowym (czy wręcz dziwnym), elemencie.
Zawarty na singlu remiks przy zachowaniu całej kosmicznej analogii (gra słów zamierzona) dodatkowo ją uwypukla, wprowadza do transu słuchacza więcej niepokoju. To podróż powrotna z "Forbidden Planet" rozpoczęta po scenie kulminacyjnej, gdy wszystkie pytania egzystencjalne ze scenariusza filmu postawiono, ale na żadne nie dano odpowiedzi.
Natomiast B-side "Crystal Flesh" w instrumentalnej wersji różni się od "Tempelhof" swoją dychotomią. Jeszcze bardziej "kosmiczne" podkłady (brzmiące jak odbierane sygnały UFO) stanowią, co prawda, o kompozycji, ale zestawione ze zdecydowanym syntetyzatorem lub... szczekaniem psa nabierają bardziej "ziemskiego", grawitacyjnego charakteru. To też dźwięki bardziej eteryczne, do klubowego charakteru utworu tytułowego zbliżają się jedynie pod koniec. W każdym razie, ta dziwność fascynuje.
Dokładnie - Electrosexual to muzyka dziwna. Specyficzna, fascynująca, sztruksowo-rtęciowa (zwolennicy spiskowych teorii o statkach kosmicznych wiedzą, o co chodzi), fantastyczna i fantazyjna. Dźwiękowe science-fiction z lat 70. stworzone w XXI wieku. Dla fanów alternatywnej sceny elektronicznej pozycja obowiązkowa.
Tracklista:
01. Tempelhof
02. Tempelhof (David Carretta Remix)
03. Crystal Flesh (Voxless)
Inne artykuły:
- Electrosexual - Fetish [ASFR] - 2015-10-05 (Recenzje muzyki)