AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
Wave Gotik Treffen 2025


Czytano: 392 razy


Piątek i sobotę spędziłam częściowo na Agra, częściowo w Moritzbastei – dwa zupełnie różne światy, z których każdy oferował coś absolutnie niezbędnego. Pogoda nie sprzyjała – albo żar lał się  z nieba, albo padało. Ale to wszystko nie miało znaczenia. Atmosfera była elektryzująca. Miałam okazję nie tylko zobaczyć kilka naprawdę niezapomnianych koncertów, ale też być częścią tego oszałamiającego tłumu – ludzi spacerujących ulicami Lipska niczym postacie z marzenia sennego. Co kilka kroków: aksamit, winyl, koronki, neony, ćwieki, pióra. Każda chwila pulsowała indywidualnością i obecnością.
Udało mi się również przeżyć kilka pięknych spotkań. Starzy przyjaciele, których nie widziałam od lat – może nawet od początku lat 2000 – nagle pojawiali się w tłumie, jakby przywołani samą pamięcią. Przytulaliśmy się, śmialiśmy, nadrabialiśmy czas. To nie były tylko koncerty – to były momenty wszyte w większy gobelin życia.
A teraz – do muzyki…

Then Comes Silence na WGT – Bezmiar w każdej nucie
Śledzę Then Comes Silence od lat. Od kameralnych klubowych scen po wielkie festiwalowe przestrzenie – za każdym razem uderza mnie to samo: jak naturalnie zawłaszczają przestrzeń. Niezależnie, czy grają w zadymionym klubie, czy w ogromnej hali Agra – nie występują, lecz zamieszkują scenę. I tegoroczny występ na WGT nie był wyjątkiem.
Ich magnetyzm tkwi w tym, jak równoważą emocjonalny ciężar z minimalistycznymi środkami. Bez nadprodukcji, bez przesady. Tylko czysta, błyszcząca i tnąca gitara, linie basu pulsujące jak drugie serce i perkusja – żywa, natarczywa, obecna. Każdy element ustawiony z troską – nic nie przytłacza, nic nie walczy o uwagę. Muzyka ma przestrzeń, by oddychać – i właśnie dlatego płynie: mroczna, melodyjna, nieujarzmiona.
A potem jest głos Alexa Svensona.
Pozornie bez wysiłku, lecz nigdy bierny. Przenika warstwy dźwięku z nawiedzoną gracją. Jest w nim coś magnetycznego – trochę lamentu, trochę zaklęcia. Nie narzuca się – wciąga. Owija się wokół ciebie jak mgła – miękka, uparta, nie do zignorowania.Cały set przypominał powolne zaklęcie – emocjonalnie naładowane, a jednocześnie dźwiękowo powściągliwe. Pokaz, który przypomina, że nie potrzeba efektów specjalnych, gdy sama muzyka niesie głębię, dramat i szczerość.
Then Comes Silence po raz kolejny udowodnili, że nie trzeba krzyczeć, by być usłyszanym. Wystarczy wierzyć w każdą nutę. A oni wierzą.

SKYND – Teatr niewypowiedzianego
"Jeśli nie możesz być dobrym przykładem – bądź przerażającym ostrzeżeniem."
Gdybym miała opisać występ SKYND jednym słowem, byłaby to konfrontacja – nie agresywna, lecz intymna, rytualna i głęboko niepokojąca w swojej precyzji. Minimalna w formie, maksymalna w efekcie – SKYND tworzy przestrzeń, w której true crime staje się zarówno tematem, jak i sceną, a słuchacz – nie widzem, lecz świadkiem.Kontrast jest uderzający: surowa scenografia, zimna estetyka – a jednak to, co się dzieje, jest dalekie od pustki. Głos SKYND to punkt grawitacyjny – przeszywający, elastyczny, teatralny, chwilami dziecięco złowieszczy. Wije się i wspina z dziką elegancją. Przypomina Yolandi Vi$$er – nie tylko technicznie, ale i w zdolności ucieleśniania niewygody i siły jednocześnie. To głos, który nie odtwarza traumy – on ją kanalizuje. Za nią Father tka dźwiękowy gobelin – industrialne krawędzie, nu-metalowy puls, elektroniczne pęknięcia i filmowa dysonansowość splatają się w jedno. Każdy utwór jak akta z policyjnego archiwum ożywione na scenie. I nic nie jest tu przypadkowe – to nie spektakl dla efektu, to dźwiękowe opowiadanie historii. Jego siła tkwi w oszczędności: jeden głos, jedna obecność i totalny zamysł. Efekt? Eklektyzm naostrzone do granicy bólu. Horrorcore, nu-metal, glitch, industrial – nie rywalizują ze sobą, lecz zlewają się w jedną  przerażająco piękną całość. "Columbine", "Elisa Lam", "Gary Heidnik" – to nie tylko utwory. To portrety – zniekształcone przez traumę, stworzone, by niepokoić i uwodzić. SKYND nie obiecuje katharsis. Nie ma ukojenia. Jest napięcie, powtórzenie, pęknięcie – i ten głos, szybujący ponad wszystkim jak zraniony anioł w operze z miejsca zbrodni. Odkrycie? Absolutnie. Ale bardziej – ostrzeżenie w przebraniu muzyki. I kochałam każdą sekundę.

Nouvelle Vague – Sen na nowo wyśniony na scenie
Są koncerty – i są wieczory, które przypominają otwarcie tajnych drzwi we własnej pamięci. Występ Nouvelle Vague na WGT był właśnie tym – nie tyle koncertem, co atmosferą. Filmową senną wizją zbudowaną z szeptów, cieni i piosenek, które wydawało ci się, że znasz.Ten francuski kolektyw wciąż redefiniuje samą ideę reinterpretacji. Ich covery – głównie klasyki new wave i post-punku – to nie hołdy. To delikatne transformacje, nasiąknięte bossa novą, lounge i chanson noir. A na żywo – rozkwitają w coś jeszcze rzadszego: zaproszenie, by poczuć znane rzeczy zupełnie inaczej.
Już od pierwszych dźwięków publiczność wstrzymała oddech. Aranżacje były oszczędne, ale upajające. Każdy beat spowolniony, każda melodia rozciągnięta tak, by słowa opadły ciężej. "Love Will Tear Us Apart", "A Forest", "Just Can’t Get Enough" – już nie hymny nastolatków, a nawiedzone kołysanki, pełne kruchości i łaski. Ale prawdziwy czar rzuciły wokalistki – syreny w jedwabiu. Flirciarskie, melancholijne, ironiczne, tęskne – bawiły się tonem jak tancerki światłem. Każdy gest, każde spojrzenie – nie dla show, a dla emocjonalnej precyzji. To był występ, który sprawia, że serce uśmiecha się, zanim zdążysz się uśmiechnąć ustami.Między mgłą a światłem reflektorów, między nostalgią a nowością, stało się jasne: Nouvelle Vague nie gra coverów – oni śnią te piosenki na nowo. I pozwalają nam śnić razem z nimi.

Alphaville – Spacer po wspomnieniach, słodko-gorzki i delikatnie migoczący
Zobaczyć Alphaville na WGT nie oznaczało pogoń za muzyczną perfekcją. Nie chodziło nawet o sam występ – lecz o to, co te utwory w sobie niosą, jakie znaczenia ze sobą przywołują. Mało które melodie są tak głęboko wpisane w europejską zbiorową pamięć jak "Forever Young" czy "Big in Japan". To nie są tylko popowe piosenki – to duchy młodości, ciepłe przebłyski tęsknoty, piękna i tej przedziwnej potrzeby wieczności, zanim jeszcze potrafiliśmy ją nazwać.Gdy więc te niepowtarzalne linie syntezatorowe popłynęły w powietrzu – coś się poruszyło. Nie dlatego, że były wykonane bezbłędnie (nie były), ani że aranżacje były przełomowe (też nie) – ale dlatego, że emocjonalne jądro tej muzyki wciąż pulsowało. Set przypominał zamglone lustro, lekko pęknięte, ukazujące nie teraźniejszość, lecz echo złotego czasu. Tak, czas płynie – zmiany słychać w głosie, w energii, w scenicznej obecności. Ale Alphaville nigdy nie byli zespołem spektaklu. Ich magia zawsze tkwiła gdzie indziej: w uczuciach, które wyzwalali. I w tej chwili – nie staliśmy przed legendarnym zespołem. Staliśmy przed naszymi własnymi wspomnieniami.I może to wystarczy.A może właśnie tego potrzebowaliśmy.

Kite – Dźwięk, który łamie cię delikatnie
Kite to nie tylko zespół, który kocham. To rana, do której wracam z własnej woli. Ich muzyka nie gra dla ciebie – ona do ciebie wchodzi. Ostrożnie, czułe, a potem przestawia coś w środku, coś ważnego.
Głos Niklasa Stenemo jest niepodobny do żadnego innego. Nie tylko piękny – rozbrajający. Omija wszystkie moje emocjonalne zapory, wszystkie warstwy, które myślałam, że mnie chronią – i trafia prosto do serca. Bez oporu. Bez zwłoki. Wystarczy jeden dźwięk – i jestem rozłożona. W jego tonie jest drżenie, które brzmi jak ucieleśniona szczerość. Kruchy i silny jednocześnie – jak ktoś śpiewający w środku burzy, ale się nie łamiący. Jego głos nie prosi o uwagę – on ją po prostu zdobywa, bo mówi do czegoś, co ukryliśmy nawet przed sobą. Dźwięk wokół niego – lodowe syntezatory, echa jak z zaświatów, powolne narastania – tworzą przestrzeń, w której emocje nie mają się gdzie schować. Jest ogromna i intymna zarazem.
I potem przychodzi ten moment – dreszcze. Za każdym razem. Bo Kite nie występują. Oni przywołują. Tęsknotę, nostalgię, cichy smutek – ale też światło, nadzieję, czułość. Tę niemożliwą do uchwycenia tęsknotę za życiem. Na WGT stało się to znów. Znane już ciarki na plecach, łzy tuż za powiekami, ten moment: "tak, właśnie to uczucie chciałam sobie przypomnieć".

Sobota zaczęła się od deszczu i oldschoolowego EBM na Agra

Absurd Minds & Spetsnaz
Niektóre dni nie zaczynają się od kawy – zaczynają się od linii basu, która uderza cię prosto w klatkę piersiową, przypominając, jak to jest odczuwać muzykę całym ciałem.
Sobotnie popołudnie na Agra rozpoczęło się właśnie tak – od dwóch zespołów, które nie tylko grają – one wskrzeszają całe epoki.
Najpierw Absurd Minds.
Dla kogoś, kto dorastał z "Deception", to nie był koncert – to była osobista kapsuła czasu. Przypomnienie dni, gdy melancholia brzmiała elektronicznie, a nie trzeba było wybierać między emocją a rytmem. Uświadomić sobie, że "Deception" ma już 25 lat? To wystarczy, by zadać sobie pytanie, czy czas na kolejne badania kontrolne – ale też dowód na to, że muzyka się nie starzeje, jeśli narodziła się z prawdy. Toralf nadal śpiewa z tą samą klarownością, głębią i odcieniem smutku. Brzmienie zespołu stało się może bardziej wyrafinowane i powściągliwe – ale zyskało godność, która nie tłumi emocji, a raczej kształtuje je w coś cicho potężnego.
A potem Spetsnaz – i nostalgia została przejechana walcem.To nie był koncert. To był marsz.Czysty EBM z żelaznym pulsem, wokalem, który nie pyta – on rozkazuje.Dla mnie to był powrót do czasów "Grand Design" – mojej ukochanej epoki stompowych hymnów: surowych, bezkompromisowych, bez ozdobników, tylko puls czystej dyscypliny i siły.To muzyka, która nie zaprasza do tańca – ona tego wymaga. Bo ciało nie ma innego wyboru, bo rytm przejmuje dowodzenie. Spetsnaz nie potrzebuje trików scenicznych ani dramy – ich brzmienie to już broń. I chwała za to.

Po tym koncercie przeniosłam się do Moritzbastei, które już wtedy pękało w szwach

Lovataraxx – Klaustrofobia, katharsis i beat, który nie odpuszcza
Zobaczyć Lovataraxx na WGT – to trzeba było sobie wywalczyć. Dosłownie. Moritzbastei było napakowane do granic możliwości. Każdy centymetr zajęty przez ludzi głodnych dźwięku, potu, i tego jedynego pulsu. To nie było tylko tłoczno – to była zbiorowa ekstaza na krawędzi wybuchu.A kiedy weszli na scenę, stało się jasne: każda siniak i każda utracona kropla powietrza były tego warte. Lovataraxx, francuski duet coldwave/dark electro z Grenoble, to mistrzowie subtelnego zderzenia rytmu i napięcia. Ich muzyka łączy coldwave’ową melancholię z klubową logiką – beaty pulsujące, syntezatory ostre jak ostrza, wokale balansujące między dystansem a rozpaczą.Ale na żywo? To się zmienia. Ich występ na WGT był dziki. Taki set, który łapie cię za kręgosłup i przeprogramowuje na ruch. Ich elektroniczny arsenał był precyzyjny, szczupły, bezbłędny – ale to charyzma i kontrola nad salą uczyniły ten występ niezapomnianym.Zero dystansu. Zero ścian. Tylko energia i pot.Ładunek emocjonalny ich muzyki – obecny na płytach – na scenie staje się fizyczną siłą. Brawo!

Darkrad – Sanktuarium dźwięku i furii
Migoczące świece. Płótno stojące pionowo jak pytanie. Sala wstrzymująca oddech w ciszy. To, na co patrzyliśmy, wyglądało jak przestrzeń sakralna — przyciemniona, minimalistyczna, pełna szacunku. Ale to był tylko wierzch. Ołtarz był gotowy, lecz ofiara jeszcze się nie zaczęła.
A potem: Jana.
Ona nie wchodzi na scenę — ona się z niej wyłania. Siła starsza niż jakakolwiek scena, która mogłaby ją pomieścić. Czarownica. Kapłanka. Baba Jaga. Furia. Ziemia. Pamięć. Jej obecność nie była zagrana — ona została przyzwana. Każdy gest, każdy oddech był rytuałem, nie występem.Czerń uderzała w płótno — nie pociągnięciami, lecz ciosami. Jakby rany stawały się widoczne. Jakby egzorcyzmowała ból każdym ruchem. Głos wznosił się — nie po to, by zabawić, lecz by opowiedzieć. A ta pieśń — to nie była melodia rozpoznawalna dla umysłu, lecz znana ciału. Zakorzeniona. Wspólna. Dziedziczna. Nienazwana. Odczuwalna.To, co się wydarzyło, było surowym wyrazem bez filtrów, bez sztuczek scenicznych. Pierwotna sztuka sprowadzona do sedna: ciało, dźwięk i jedno płótno, które miało to wszystko udźwignąć. Jana ofiarowała coś przerażająco intymnego — i niewyobrażalnie odważnego.
To nie był teatr.
To było wezwanie. A potem… po tym uroczystym, zapierającym dech rytuale, który był Darkrad, nastąpił wybuch.Uwolnienie.Fala czystego, nieskrępowanego mięśnia i serca. Jeden projekt po drugim podpalał scenę — reakcja łańcuchowa ręcznie wykonanej furii i elektronicznego pulsu.

Musique Electronique. Heimstatt Yipotash. Udo.
To nie była tylko muzyka — to był ładunek kinetyczny. Każde uderzenie dawało ciału powód, by się poruszyć, rozciągnąć, wypalić wszystko, co nagromadziło się wcześniej.Święto ruchu, potu i dźwięku uformowanego w rytm.Tańczyłam jakbym miała nowe nogi.Jakby świat się skończył i zaczął właśnie tam.
 
Idealne zakończenie.
Dziękuję za ten łańcuch energii, ten ogień dźwięku, to przypomnienie, dlaczego wracamy.
WGT 2025 – otworzyłeś mnie na nowo. I jestem za to wdzięczna.
Autor:
Tłumacz: khocico
Data dodania: 2025-06-13 / Relacje




Najnowsze komentarze: