Czytano: 11087 razy
Khocico: Dla nazwy swojego projektu wybraliście pieśń żałobną o częstotliwości 30 Hz... dlaczego akurat taką?
-Kacper: O nazwie projektu zadecydował przypadek. Słyszeliśmy że w szczególnych warunkach, częstotliwość 7Hz potrafi wstrzymać akcję serca. Nie wiemy skąd wzięła się trzydziestka. Stwierdziliśmy po czasie, że akceptujemy taką zmianę. Sami unikamy określenia "żałobna". To po prostu mocne i dość ołowiane określenie "pieśni" - Pieśni Trzydziestu Herców.
-Mariusz: 30Hz to częstotliwość bardzo bliska progu słyszalności ludzkiego ucha. Jedni ją słyszą inni nie. Nie twierdzę wcale, że naszą muzykę mogą słuchać tylko ludzie z dobrym słuchem.
K: Czy Waszym zdaniem związek instrumentów klasycznych z elektronicznymi układa się szczęśliwie? Dlaczego zdecydowaliście się dołączyć akurat instrumenty klasyczne do swojej muzyki? Większość twórców industrialu tworzy kombinacje z noise, electro czy ambient...
-K: Chyba w naturze człowieka leży szufladkowanie się i wymyślanie kanonów. Dla katalogów w sklepie z płytami ma to sens, jednak dla samego procesu twórczego, zamykanie się w sztywnych ramach nie jest dobre. Zaczynasz wtedy zbyt mocno podporządkowywać się z góry określonym regułom, a wiele ważnych zjawisk przelatuje gdzieś bokiem. Świadczy o tym ilość najdziwniejszych podgatunków.
Tak naprawdę nieważne czy używasz instrumentów klasycznych, syntetycznych, czy łazisz po mieście z mikrofonem. Muzyka jest potężnym zjawiskiem, które pozwala na łączenie wszystkich sygnałów świata. To od ciebie zależy o czym chcesz przez nią opowiedzieć.
Pracując nad "Stendecade”, nie miałem pojęcia o projektach podobnych do naszego. Potrzebowaliśmy takich środków wyrazu, aby zrekonstruować tragedię lotu "Stardust", czy zobrazować człowieka, który postanowił konsekwentnie milczeć. Sam nazywam to muzyką do filmu który nigdy powstał.
-M: W dzisiejszych czasach, sprowadzając dźwięki instrumentów klasycznych i elektronicznych do poziomu zapisu cyfrowego w postaci wykresu na ekranie, granica miedzy nimi zaciera się.
Owszem, w erze gdy nie było komputerów i istniały tylko fizyczne instrumenty robione ręcznie przez rzemieślników, już nawet każdy egzemplarz brzmiał inaczej.
Wtedy nie można było np. za pomocą fortepianu wydobyć dźwięku skrzypiec; dzisiaj na klawiaturze elektronicznych pianin można zagrać prawie wszystko. Jednak ja wychodzę z założenia, że skoro potrafię wydobyć dźwięk z pianina, gitary czy też klarnetu, to dlaczego mam korzystać ze sampli. Gdyby muzycy tamtych czasów mieli do dyspozycji wszelkiej maści syntezatory czy generatory, na pewno nie pominęli by ich w swoich dziełach.
A dlaczego inni nie używają żywych instrumentów? Może właśnie dlatego, że „grają industrial”.
W naszej muzyce jest wiele dźwięków żywych instrumentów (w większości gitar), jednak tak przetworzonych przez rozmaite efekty, że trudno je rozpoznać. I tu powstaje następne połączenie, tym razem bardziej dogłębne.
K: Jak wyglądają Wasze koncerty? Używacie jakichś wizualizacji? Jeśli tak, to na czym one bazują?
-K: 30Hz Dirge, to nasze "drugie dziecko". Jesteśmy członkami 3-osobowej formacji Pinkroom. To rockowa muzyka, w której co pewien czas przeplatają się takie właśnie 30Hz'owe brzmienia. Jeśli mowa o trasie, to właśnie Pinkroom rozpocznie ją po rejestracji pierwszej płyty. Prace nad nią dobiegają już końca.
Wizualizacje jak najbardziej, będzie w nich dużo metafizyki i niepokojących obrazów. Pierwsze stworzyłem w zeszłym roku. To dwie krótkie formy filmowe pt."Magnetic Field".
-M: Trudno jest koncertować z muzyką 30Hz Dirge, jakby nie patrzeć, jest tu dużo obróbki komputerowej.
Sam jestem przeciwnikiem wszelkiego rodzaju „performance”, gdzie koncert polega na tym, iż gość stoi sobie na scenie i coś tam majstruje przy laptopie, a na ekranie pokazywane są wizualizacje.
Jest w zamierzeniu sceniczne pojawienie się z muzyką 30Hz Dirge. Jednak w innej formie niż na samej płycie. W dalszych planach chcemy zagrać z wykorzystaniem oprócz komputera, żywych instrumentów, których używamy na płycie, oraz perkusji. Koncert polegałby na wielkiej improwizacji opartej na tematach z albumu, a gitary przetwarzane w czasie rzeczywistym nie zawsze będą przypominały o swoich korzeniach.
K: Opowiedzcie trochę o Waszym najnowszym wydawnictwie ("Stendecade")
-K: To wydawnictwo ma już trzy lata i nie jest wcale nowe, choć ciągle najnowsze. W międzyczasie powstał kolejny materiał, który jest zrealizowany w sporej części. Będzie tu więcej rozpoznawalnego instrumentarium. Nawet jeśli pojawi się wokal, to nie ma obawy, że spróbuje być mądrzejszy od muzyki. Uciekając dalej od pytania, do działań nad drugą płytą o nazwie "Inner Bell" wrócimy po zakończeniu prędzej wspomnianych - Pinkroom'owych prac.
-M: Pomysł na tytuł i na płytę powstał, gdy obejrzałem pewien program o samolocie, który zaginął w dziwnych okolicznościach nad Andami, nadając tylko komunikat o treści „S.T.E.N.D.E.C”. Wrak odnaleziono pół wieku później w zupełnie innym miejscu niż zniknął z radarów. Z kolei „Ear Wax” zainspirowany był czeskim filmem, w którym jeden z bohaterów postanowił milczeć przez bardzo długi okres czasu. Jak stwierdził, słyszał więcej i dokładniej. Płyta powstała spontanicznie i jest pełnym obrazem naszych odczuć w danej chwili. Jest wspomnieniem, swego rodzaju „zdjęciem czasu” w którym odbywały się nasze rozmowy i wspólne przemyślenia.
Przy tworzeniu materiału nie myśleliśmy o gatunku, czy muzykach komponujących podobne „twory”. Co więcej, nie staraliśmy się korzystać z gotowych brzmień jakie oferują dzisiejsze wirtualne instrumenty. Tak naprawdę, dopiero po nagraniu materiału zaczęliśmy poznawać twórców o podobnych zainteresowaniach.
K: Mariusz wspomina, że dziwi go, że ludzie odłączają się od jazgotliwych dźwięków, hałasów, szumów... przecież dla większości ludzi te dźwięki są nie do wytrzymania... powinno się raczej zapytać co Was tak w nich pociąga...
-M: W mojej wypowiedzi chodziło bardziej o ironię. O to, że w dzisiejszej muzyce popularnej, kawałki zaczynają być robione na „jedno kopyto” (podobne melodie, te same brzmienia, barwy, bity itd.), więc najbardziej twórcze i wartościowe w nich są owe trzaski i szumy, których nie usunęli realizatorzy.
Cały czas istnieją zwolennicy starych analogowych brzmień, płyt winylowych, które nie są wolne od zakłóceń i siłą rzeczy brzmią inaczej z każdym obrotem.
Nawiązując jednak do dalszej części pytania, całkowicie się z tym nie zgadzam. Szumy są wpisane w nasze życie; bardziej niż to się komukolwiek zdaje. Tak naprawdę szum nie drażni. Zauważ, że gdy kończy się program w TVP, dają tą dziwną grafikę i straszny pisk. Gdyby wysyłali w eter szum i mrówki, to każdy kto zasnął przy telewizorze, wcale by się nie obudził aby go wyłączyć.
Idąc dalej. Czy szum morza jest „nie do wytrzymania”? Mnie akurat usypia.
Mogę się założyć, że gdyby kogoś zamknięto na dłużej - w komorze bezechowej i dźwiękoszczelnej, gdzie panowała by prawdziwa głucha cisza, nie wytrzymał by tam długo. To tak jak po wyjściu z głośnego koncertu - cisza na około aż „boli”.
Uogólniając, najlepszym dowodem na to, że szum i trzaski nas otaczają i jesteśmy niejako uzależnieni od nich, jest pewne odkrycie:
„Wszechświat powstał w wielkim wybuchu. Wkrótce potem powstało promieniowanie tła. Kiedyś składało się ono z bardzo gorących fotonów, ale ponieważ wszechświat się rozszerza, obecnie można je wykryć jedynie jako mikrofale. Promieniowanie tła może zobaczyć niemal każdy – na przykład jako szum w telewizorze.
Zjawisko to odkryli przypadkowo naukowcy Wilson i Penzias, za co otrzymali Nagrodę Nobla w 1965 roku. Z początku naukowcy nie wiedzieli, co odkrywają. Usiłowali zrozumieć dlaczego szumi im antena do astrofizycznych pomiarów. Aby wyeliminować szum, usuwali gniazda gołębi, dopiero po konsultacji z astrofizykiem dowiedzieli się o hipotezie związanej z powstaniem wszechświata.”.
Mało tego, niekiedy szumy o określonych częstotliwościach są stosowane w hipnotyzowaniu, czy też leczeniu zaburzeń. Określone częstotliwości szumu, następujące po sobie, mogą wprowadzić umysł w stan „alfa” podobny do stanu pobudzenia umysłowego, jak po użyciu amfetaminy.
-K: Uwielbiam w tych "szumach" to, że za każdym razem słyszę co innego (niekiedy melodie których pozornie nie ma). To bardzo żywa "pieśń żałobna".
K: Te elektroniczne dźwięki są dość kapryśne -- czy do tworzenia muzyki pchnęła Was chęć okiełznania tych "poszumów i hałasów", oswojenia ich, czy raczej pozwolenia aby biegły bez kontroli?
-K: Na początku są rozmowy, które rodzą w głowie różne obrazy. Czasem są obrazy które zmuszają do rozmów. Później pojawiają się żywe instrumenty, które w dość długim i skomplikowanym procesie zostają deformowane.
Nie jest to do końca kontrolowane przez nas, pozwalamy zaistnieć przypadkowi. Sami wiemy kiedy przestać, to bardzo ważne i niekiedy najtrudniejsze decyzje.
-M: To tak jakbyś spytała pianistę, czy chce oswoić fortepian. Jak każdy muzyk, chce poznać i opanować swój instrument, aby i on dawał mu natchnienie, czy twórcze prowadzenie. Tak my, chcąc opanować nasze dźwięki, niejako się im poddajemy i czasem idziemy tropem, które one wyznaczą. Podobno wszystko jest matematycznie policzalne. Owszem policzyć można, ale wzór trzeba stworzyć.
K: Obecnie istnieją co najmniej dwa typu twórców - ci, którzy tworzą tło ideologiczne do swojej twórczości, manifesty i ci, którzy sie od nich odżegnują... jak jest w Waszym przypadku?
-M: Niech muzyka opowiada jak najwięcej!
-K: I tyle.
K: Jak doszło do powstania 30Hz Dirge?
-M: Był taki okres, że długo nie mieliśmy tzw. sali prób. Głód tworzenia był tak wielki i nieznośny, że w jednej chwili postanowiliśmy coś z nim zrobić. Dopiero teraz możemy mówić o pracy nad płytą; wtedy było to wyłącznie dokarmianiem głodującej ciszy.
K: Czy są jacyś twórcy o których moglibyście powiedzieć, że są dla Was inspiracją?
-K: Oczywiście że są. Jeśli miałbym stworzyć listę takich twórców, byłaby bardzo długa i ciągle by rosła. Istotne jest to, że zanim stworzyli jakąkolwiek muzykę, nauczyli się jej pokornie słuchać. I to jest największą inspiracją, za którą mogę Im tylko podziękować.
-M: Muzyk zawsze słucha wielu dźwięków i to nie tylko z płyt, ale tych dookoła siebie. Czasem inspiracją może być sama natura. Na „Stendecade” zrobiliśmy coś, co z podniesioną głową możemy nazwać, że jest nasze. Nie znaliśmy gatunku, ani twórców. Być może ktoś odnajdzie wpływy, ale to dowodzi jednego, że inni czują podobnie. I to jest fajne, że znajdujesz pokrewną duszę, która tworzy w bardzo zbliżony sposób, zamiast spotkać 300 bezdusznych, które „czają klimat” i tańczą do rytmu.
K: Jakie są Wasze plany na przyszłość? Czy promocja "Stendecade" będzie się wiązała z jakąś trasą?
-K: Nie skupialiśmy się na promocji, czego skutkiem jest wielki karton pełen płyt. Mamy całe życie aby się ich pozbyć (śmiech). Zastanawiamy się właśnie nad tym, czy sporej części nie rozdać w ramach jakieś akcji. Jeśli starczy czasu, jeszcze w tym roku zakończymy pracę nad "Inner Bell".
-M: Nie było żadnej promocji, a mimo to przeprowadzasz z nami wywiad (śmiech), a tak na serio to dopiero teraz zaczynamy dostrzegać, jak ważna jest promocja. Będą pewne akcje związane z realizacjami planów. Mam nadzieję, że szersze grono zainteresuje się szumami, które odbiegają trochę od normy.
Pozdrawiamy!
30Hz Dirge
www.30hzdirge.com
Inne artykuły:
- 30Hz Dirge - Stendecade - 2006-02-04 (Recenzje muzyki)