The Fallacy - Love Division
Czytano: 3080 razy
65%
Wykonawca:
Katalog płyt:
Przyznam, że do pewnego momentu dbałam o to, żeby do każdej recenzowanej pozycji podchodzić kontekstualnie – czym inspirowali się twórcy, jaka jest historia gatunku, "co autor miał na myśli" i tak dalej... Okazało się, że twórcy nie wychodzili na tym najlepiej, dlatego zmieniłam taktykę – niech muzyka broni się sama, bo napisać można cokolwiek, ale dźwięki nigdy nie kłamią. Coś albo jest wartościowe, albo nie – spójne, inteligentne, odkrywcze lub chociaż mądrze wykorzystujące wtórne środki wykonawcze. Jak w tym kontekście broni się The Fallacy z pozycją "Love Division"? Zaraz zobaczymy.
Pierwsze, za co należą się brawa to wiara, z jaką muzycy nagrali płytę. Słuchać to w wokalu, słychać w warstwie muzycznej. To naprawdę ważne, bo obiecuje naprawdę udane koncerty, z dobrą energią, satysfakcjonujące fanów. Drugi wart podkreślenia fakt, to naprawdę miłe dla duszy i intelektu teksty, które razem z obraną ścieżką muzyczną tworzą spójny, absolutnie pozbawiony niekonsekwencji klimat. Fani gatunku powinni być naprawdę zadowoleni, wszystko jest dobrze dograne.
Co do samej konstrukcji płyty, kawałki silniejsze przeplatają się z balladkami, naprawdę ładne przejście z nieco wodewilowego 'Angel Face' do 'No Dreams at Home' – to też dowodzi wyczucia artystów, jak płyta powinna działać na słuchacza. Nie męczy ani nie nudzi. Plusik.
No i muzyka... Czy pojawia się coś odkrywczego, zapisującego się krwią w historii muzyki? Nie. Czy musi? Oczywiście, że nie. Ale są pewne aspekty, które powinny być dopracowane, w sensie – nie musiałyby być aż tak niewyraźne, proste.
Po pierwsze, potencjał dwóch wokalów, żeńskiego i męskiego. Jeśli już mamy dwa wokale, to aż kusi, żeby zrobić z nimi coś ciekawego, popracować nad napięciem, zrobić jakąś niestandardową harmonię... gdzie tam, śpiewają dokładnie to samo, każdy w swoim rejestrze, jak to się ładnie nazywa – unisono. Po co? Absolutnie niewykorzystany potencjał dwóch dobrze brzmiących wokalistów. Może w utworze 'Through separated waters' bronią się tym, że każdy ma swoją zwrotkę, a harmonia układa się ciekawie, czuć klimat – to może być jedna z mocniejszych pozycji na liście.
Odłóżmy na bok wokalistów, bierzmy się za muzykę. Jest jedna rzecz, której nie jestem w stanie wybaczyć nikomu i nigdzie – syntetyczna sekcja smyczkowa. Zupełnie inaczej brzmi instrument akustyczny (albo nawet elektryczny) podpięty do efektu, jeśli już koniecznie chcemy się bawić elektroniką, a czyste, sztuczne, prymitywne synthy, które bardzo chciałyby być skrzypcami, ale nigdy nie będą. To po prostu nie brzmi dobrze. Zupełnie inaczej słucha się artystów, którzy tworzą na synthach od początku do końca, bo takie jest założenie ich muzyki, ale takie kombo nie-wiadomo-co... Nie rozumiem. Wydaje się, że artyści z The Fallacy mają duże ambicje, a na tak elementarnym poziomie po prostu... odpuścili? Naprawdę, wynajęcie kwartetu smyczkowego z najbliższej akademii/konserwatorium muzycznego to nie aż tak duży wydatek, a muzyka na płycie Love Division brzmiałaby zdecydowanie bardziej majestatyczne. Nawet z tymi nieszczęsnymi wokalami w unisonie, skoro już muszą takie mieć. Szkoda, melodie są naprawdę ciekawe i mogłoby być o niebo, niebo lepiej.
Ale na pocieszenie dodam, że solówki gitar bronią się całkiem miła nutą. I fortepian brzmi naprawdę ślicznie, melodie są poprowadzone na tyle dobrze, że bez problemu można byłoby zaśpiewać każdą z pozycji. Pod koniec 'Die With Me' można sobie posłuchać.
Dla kogo ta płyta? Dla fanów The Fallacy, to na pewno. Dla tych, którym nie przeszkadzają niewyszukane środki wykonawcze. Dla tych, którzy lubią sobie ponucić.
Osobiście wystawiam solidne, akademickie cztery – można posłuchać, wiara dobra, ale weltschmerz czy katharsis raczej nam nie grozi.
Tracklista:
01. Love Division
02. Mistaken Love
03. Drops of Fire
04. Holy or Ghost
05. Desperate
06. Angel Face
07. No Dreams at Home
08. Force of Nature
09. Though Separated Waters
10. The Omen
11. Die With Me
12. The Key
Inne artykuły:
Pierwsze, za co należą się brawa to wiara, z jaką muzycy nagrali płytę. Słuchać to w wokalu, słychać w warstwie muzycznej. To naprawdę ważne, bo obiecuje naprawdę udane koncerty, z dobrą energią, satysfakcjonujące fanów. Drugi wart podkreślenia fakt, to naprawdę miłe dla duszy i intelektu teksty, które razem z obraną ścieżką muzyczną tworzą spójny, absolutnie pozbawiony niekonsekwencji klimat. Fani gatunku powinni być naprawdę zadowoleni, wszystko jest dobrze dograne.
Co do samej konstrukcji płyty, kawałki silniejsze przeplatają się z balladkami, naprawdę ładne przejście z nieco wodewilowego 'Angel Face' do 'No Dreams at Home' – to też dowodzi wyczucia artystów, jak płyta powinna działać na słuchacza. Nie męczy ani nie nudzi. Plusik.
No i muzyka... Czy pojawia się coś odkrywczego, zapisującego się krwią w historii muzyki? Nie. Czy musi? Oczywiście, że nie. Ale są pewne aspekty, które powinny być dopracowane, w sensie – nie musiałyby być aż tak niewyraźne, proste.
Po pierwsze, potencjał dwóch wokalów, żeńskiego i męskiego. Jeśli już mamy dwa wokale, to aż kusi, żeby zrobić z nimi coś ciekawego, popracować nad napięciem, zrobić jakąś niestandardową harmonię... gdzie tam, śpiewają dokładnie to samo, każdy w swoim rejestrze, jak to się ładnie nazywa – unisono. Po co? Absolutnie niewykorzystany potencjał dwóch dobrze brzmiących wokalistów. Może w utworze 'Through separated waters' bronią się tym, że każdy ma swoją zwrotkę, a harmonia układa się ciekawie, czuć klimat – to może być jedna z mocniejszych pozycji na liście.
Odłóżmy na bok wokalistów, bierzmy się za muzykę. Jest jedna rzecz, której nie jestem w stanie wybaczyć nikomu i nigdzie – syntetyczna sekcja smyczkowa. Zupełnie inaczej brzmi instrument akustyczny (albo nawet elektryczny) podpięty do efektu, jeśli już koniecznie chcemy się bawić elektroniką, a czyste, sztuczne, prymitywne synthy, które bardzo chciałyby być skrzypcami, ale nigdy nie będą. To po prostu nie brzmi dobrze. Zupełnie inaczej słucha się artystów, którzy tworzą na synthach od początku do końca, bo takie jest założenie ich muzyki, ale takie kombo nie-wiadomo-co... Nie rozumiem. Wydaje się, że artyści z The Fallacy mają duże ambicje, a na tak elementarnym poziomie po prostu... odpuścili? Naprawdę, wynajęcie kwartetu smyczkowego z najbliższej akademii/konserwatorium muzycznego to nie aż tak duży wydatek, a muzyka na płycie Love Division brzmiałaby zdecydowanie bardziej majestatyczne. Nawet z tymi nieszczęsnymi wokalami w unisonie, skoro już muszą takie mieć. Szkoda, melodie są naprawdę ciekawe i mogłoby być o niebo, niebo lepiej.
Ale na pocieszenie dodam, że solówki gitar bronią się całkiem miła nutą. I fortepian brzmi naprawdę ślicznie, melodie są poprowadzone na tyle dobrze, że bez problemu można byłoby zaśpiewać każdą z pozycji. Pod koniec 'Die With Me' można sobie posłuchać.
Dla kogo ta płyta? Dla fanów The Fallacy, to na pewno. Dla tych, którym nie przeszkadzają niewyszukane środki wykonawcze. Dla tych, którzy lubią sobie ponucić.
Osobiście wystawiam solidne, akademickie cztery – można posłuchać, wiara dobra, ale weltschmerz czy katharsis raczej nam nie grozi.
Tracklista:
01. Love Division
02. Mistaken Love
03. Drops of Fire
04. Holy or Ghost
05. Desperate
06. Angel Face
07. No Dreams at Home
08. Force of Nature
09. Though Separated Waters
10. The Omen
11. Die With Me
12. The Key
Inne artykuły:
- The Fallacy - Beyond the Mist - 2011-10-30 (Recenzje muzyki)