Tikahiri - Merahi Kerekere
Czytano: 6328 razy
90%
Przeciętnemu słuchaczowi z Europy Polinezja Francuska rzadko kojarzy się z alternatywnym rockiem, zwłaszcza zapuszczającym korzenie w rocku gotyckim. A jednak na samym środku Oceanu Spokojnego powstał projekt, który śmiało mógłby stanąć w szranki z niejednym z tuzów klimatycznego grania na Starym Kontynencie i który, co więcej, mógłby bez problemów wygrać tę batalię.
Zespół Tikahiri istnieje od 2003 roku, kiedy to dwaj pochodzący z Nowej Zelandii bracia Aroma i Mano Salmon (związani wcześniej ze sceną thrash i czynni artyści tatuażu) poznali Stéphane'a Rossoniego oraz Simona Pillarda, grających odpowiednio na perkusji oraz wiolonczeli. W tym składzie od kilku lat tworzą muzykę, którą śmiało mogę określić jako najświeższy i najbardziej intrygujący kawałek muzycznego tortu, na jaki w przeciągu dłuższego czasu udało mi się trafić. Zachwyca egzotycznym smakiem z nutą znajomych dźwięków w niecodziennym połączeniu.
"Merahi kerekere" wydany w 2009 roku to ich drugi album po w pełni akustycznym debiutanckim "Tamaki Hope'a". Przynosi on zwrot w kierunku bardziej elektrycznego grania przy zachowaniu unikalnego stylu zespołu, który sami określają jako Acoustic Underground lub Gothic Paumotu. Słuchając materiału zawartego na płycie, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że gorącej krwi członkom formacji nie brakuje. W końcu to właśnie oznacza w języku tuamotu jej nazwa - krew.
Muzyka na "Merahi kerekere" jest w każdym wymiarze erotyczna - zmysłowa, poruszająca, niemal dotykalna. Swoiste zintensyfikowanie sygnałów, inwersja zmysłów angażująca słuchacza zarówno, jeśli chodzi o wrażenia płynące czysto z przeżywania dźwięków, te pochodzące z poddania się opiatycznemu działaniu sekcji rytmicznej czy wreszcie z odczytania tekstów - nieraz obrazowo seksualnych.
Duży udział ma w całej tej erotycznej otoczce największy chyba atut zespołu, a na pewno wyznacznik jego oryginalności - rzadko spotykana w takiej jak tu konfiguracji wiolonczela, która zadziwia różnorodnością wydobywanego brzmienia. Wysokie czy niskie, delikatne i miękkie bądź silne i wyraziste - zawsze bogate oraz pełne emocji nie zostało spłaszczone przez produkcję, zepchnięte daleko w tło czy, po prostu, zbanalizowane. To nietypowe rozwiązanie, w którym niemal żywa wiolonczela, a nie gitara, prowadzi w dużej części utworów główną melodię w wirtuozersko-rockowy sposób, doskonale spisuje się, jeśli chodzi o wytworzenie ciepłego klimatu kompozycji. Otacza powoli słuchacza, opływa go i faluje nieustannie, poddając go swojemu uzależniającemu charakterowi we współpracy z gitarą akustyczną oraz pozostałym instrumentarium.
Pierwszy, reprezentatywny dla całości utwór, Kareho Koe, jest wyjątkowy. Pozwala niemal poczuć ciepłe, nocne powietrze. Nakręcony do niego teledysk wizualnie oddaje nastrój całej kompozycji, delikatne światło lampionów wydaje się być niesione przez pełne życia dźwięki wiolonczeli. Kompozycja nie zaniedbuje żadnego elementu. Jest to swoista synteza wszystkich zalet zespołu - od linii melodycznej bezbłędnie prowadzonej przez wiolonczelę oraz gitarę akustyczną, do kŧórych w pewnym momencie dołącza również elektryczna, po upajający rytm kreowany przez gitarę basową oraz perkusję - wszystko pasuje do siebie jak puzzle. O uczuciu niedosytu nie ma mowy, jak też i o schematyczności. Jednocześnie drzemie w Kareho Koe przebojowy potencjał, który długo nie pozwala o nim zapomnieć.
Przy Beautiful Lady przez ciało niejednego przejdzie znajomy dreszcz. Wszystko przez tę specyficzną gitarę basową wykorzystującą podobne patenty, co lata temu Bauhaus w przełomowym Bela Lugosi's Dead. Całość to jednak mocny rockowy utwór, któremu nie sposób się oprzeć - doskonałe riffy, płynne przejścia gitary elektrycznej z funkcji rytmicznej na prowadzącą oraz niepokojąca wstawka z wibrującą wiolonczelą dająca moment wytchnienia między partiami szalonego rytmu. Z podobnych względów uwagę zwraca również Tupapaku - ciekawie brzmi zaakcentowanie kilku jaśniejszych nut na tle ciemnego, niskiego gitarowego przesteru.
Spośród utworów akustycznych (choćby błagalne In Love) utrzymanych w zdecydowanie wolniejszym tempie, tytułowy jest najbardziej subtelny, ale i najbogatszy emocjonalnie. "Pierwsze skrzypce" gra tu budująca melancholię gitara, pozostałe instrumenty akompaniują jej nieznacznie w tle, z wyjątkiem wiolonczeli, która z czasem zyskuje na znaczeniu - jej dynamika zmienia się, grając na emocjach, by po osiągnięciu punktu kulminacyjnego ulec wyciszeniu i tym samym ponownie oddać na krótką chwilę należne gitarze miejsce.
Nacechowane seksualną bezpośredniością You make my life oraz Penetration to bezpruderyjny hołd dla czystego pragnienia. Podczas gdy pierwsza kompozycja poprzez dziką grę przesterowanej gitary elektrycznej daje ujście nieokiełznanemu erotyzmowi, a jej bezustanny rytm podsuwa nieustanne skojarzenia z ruchami frykcyjnymi, druga bardziej miękką grą otacza słuchacza jak aksamitna pościel.
Akustyczne Take me away oraz Beyond the reach kończące płytę różnią się stylistycznie od pozostałych utworów. Słychać w nich wyraźne nawiązania do sceny alternatywnego rocka, również w manierze wokalisty. Oczywiście, smyczek wciąż z uczuciem przesuwa się po strunach. Take me away nie jest już poszukiwaniem w świetle lampionów, ale odpędzeniem wątpliwości wiecznie podążających za szukającym zapewnień w miłości. Na sam koniec Tikahiri serwuje słuchaczowi powolną, nastrojową balladę, stonowaną, wyważoną, bez zbędnego emocjonalnego przeładowania - pozostającą w doskonałej opozycji do otwierającego płytę Kareho Koe.
Przedstawione utwory nie przekraczają na ogół czterech minut, członkowie zespołu nie mają więc wiele okazji do zaprezentowania pełnych umiejętności technicznych, ale to nigdy nie było głównym celem wykonawców z kręgu dark. Zdecydowanym plusem jest natomiast unikanie prostego schematu zwrotka-refren, poszczególne części kompozycji wpływają na siebie wzajemnie i ulegają modyfikacji, dzięki czemu nie są nigdy do końca przewidywalne.
Warto wspomnieć również o wokalu o charakterystycznej barwie (głosu na płycie udzielają obydwaj bracia). Odpowiednio atmosferyczny, choć ze swoistą elvisowską dynamiką, idealnie wpasowuje się w muzykę i, zapewniam, namiętność w nim zawarta wielu zdolna jest podgrzać krew.
Grupa zręcznie lawiruje od akustycznych ballad do niepokojących gitarowych dźwięków czerpiących z tradycji gotyckiego rocka lat osiemdziesiątych. "Merahi kerekere" łączy w sobie klimat debiutu z mocniejszym uderzeniem, na które zespół miał postawić w przyszłości, plecie swoją opowieść o różnych aspektach miłości i pożądania w subtelnym powiązaniu ze śmiercią, unikając przy tym patetycznego tonu.
Właśnie taką muzykę rozumiem pod pojęciem amoroso.
Tracklista:
01. Kareho Koe
02. Falling In Love
03. A Tauahi Mai
04. Beautiful Lady
05. Merahi Kerekere
06. Tupapaku
07. In Love
08. You Make My Life
09. Penetration
10. Take Me Away
11. Beyond the Reach
Inne artykuły:
Zespół Tikahiri istnieje od 2003 roku, kiedy to dwaj pochodzący z Nowej Zelandii bracia Aroma i Mano Salmon (związani wcześniej ze sceną thrash i czynni artyści tatuażu) poznali Stéphane'a Rossoniego oraz Simona Pillarda, grających odpowiednio na perkusji oraz wiolonczeli. W tym składzie od kilku lat tworzą muzykę, którą śmiało mogę określić jako najświeższy i najbardziej intrygujący kawałek muzycznego tortu, na jaki w przeciągu dłuższego czasu udało mi się trafić. Zachwyca egzotycznym smakiem z nutą znajomych dźwięków w niecodziennym połączeniu.
"Merahi kerekere" wydany w 2009 roku to ich drugi album po w pełni akustycznym debiutanckim "Tamaki Hope'a". Przynosi on zwrot w kierunku bardziej elektrycznego grania przy zachowaniu unikalnego stylu zespołu, który sami określają jako Acoustic Underground lub Gothic Paumotu. Słuchając materiału zawartego na płycie, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że gorącej krwi członkom formacji nie brakuje. W końcu to właśnie oznacza w języku tuamotu jej nazwa - krew.
Muzyka na "Merahi kerekere" jest w każdym wymiarze erotyczna - zmysłowa, poruszająca, niemal dotykalna. Swoiste zintensyfikowanie sygnałów, inwersja zmysłów angażująca słuchacza zarówno, jeśli chodzi o wrażenia płynące czysto z przeżywania dźwięków, te pochodzące z poddania się opiatycznemu działaniu sekcji rytmicznej czy wreszcie z odczytania tekstów - nieraz obrazowo seksualnych.
Duży udział ma w całej tej erotycznej otoczce największy chyba atut zespołu, a na pewno wyznacznik jego oryginalności - rzadko spotykana w takiej jak tu konfiguracji wiolonczela, która zadziwia różnorodnością wydobywanego brzmienia. Wysokie czy niskie, delikatne i miękkie bądź silne i wyraziste - zawsze bogate oraz pełne emocji nie zostało spłaszczone przez produkcję, zepchnięte daleko w tło czy, po prostu, zbanalizowane. To nietypowe rozwiązanie, w którym niemal żywa wiolonczela, a nie gitara, prowadzi w dużej części utworów główną melodię w wirtuozersko-rockowy sposób, doskonale spisuje się, jeśli chodzi o wytworzenie ciepłego klimatu kompozycji. Otacza powoli słuchacza, opływa go i faluje nieustannie, poddając go swojemu uzależniającemu charakterowi we współpracy z gitarą akustyczną oraz pozostałym instrumentarium.
Pierwszy, reprezentatywny dla całości utwór, Kareho Koe, jest wyjątkowy. Pozwala niemal poczuć ciepłe, nocne powietrze. Nakręcony do niego teledysk wizualnie oddaje nastrój całej kompozycji, delikatne światło lampionów wydaje się być niesione przez pełne życia dźwięki wiolonczeli. Kompozycja nie zaniedbuje żadnego elementu. Jest to swoista synteza wszystkich zalet zespołu - od linii melodycznej bezbłędnie prowadzonej przez wiolonczelę oraz gitarę akustyczną, do kŧórych w pewnym momencie dołącza również elektryczna, po upajający rytm kreowany przez gitarę basową oraz perkusję - wszystko pasuje do siebie jak puzzle. O uczuciu niedosytu nie ma mowy, jak też i o schematyczności. Jednocześnie drzemie w Kareho Koe przebojowy potencjał, który długo nie pozwala o nim zapomnieć.
Przy Beautiful Lady przez ciało niejednego przejdzie znajomy dreszcz. Wszystko przez tę specyficzną gitarę basową wykorzystującą podobne patenty, co lata temu Bauhaus w przełomowym Bela Lugosi's Dead. Całość to jednak mocny rockowy utwór, któremu nie sposób się oprzeć - doskonałe riffy, płynne przejścia gitary elektrycznej z funkcji rytmicznej na prowadzącą oraz niepokojąca wstawka z wibrującą wiolonczelą dająca moment wytchnienia między partiami szalonego rytmu. Z podobnych względów uwagę zwraca również Tupapaku - ciekawie brzmi zaakcentowanie kilku jaśniejszych nut na tle ciemnego, niskiego gitarowego przesteru.
Spośród utworów akustycznych (choćby błagalne In Love) utrzymanych w zdecydowanie wolniejszym tempie, tytułowy jest najbardziej subtelny, ale i najbogatszy emocjonalnie. "Pierwsze skrzypce" gra tu budująca melancholię gitara, pozostałe instrumenty akompaniują jej nieznacznie w tle, z wyjątkiem wiolonczeli, która z czasem zyskuje na znaczeniu - jej dynamika zmienia się, grając na emocjach, by po osiągnięciu punktu kulminacyjnego ulec wyciszeniu i tym samym ponownie oddać na krótką chwilę należne gitarze miejsce.
Nacechowane seksualną bezpośredniością You make my life oraz Penetration to bezpruderyjny hołd dla czystego pragnienia. Podczas gdy pierwsza kompozycja poprzez dziką grę przesterowanej gitary elektrycznej daje ujście nieokiełznanemu erotyzmowi, a jej bezustanny rytm podsuwa nieustanne skojarzenia z ruchami frykcyjnymi, druga bardziej miękką grą otacza słuchacza jak aksamitna pościel.
Akustyczne Take me away oraz Beyond the reach kończące płytę różnią się stylistycznie od pozostałych utworów. Słychać w nich wyraźne nawiązania do sceny alternatywnego rocka, również w manierze wokalisty. Oczywiście, smyczek wciąż z uczuciem przesuwa się po strunach. Take me away nie jest już poszukiwaniem w świetle lampionów, ale odpędzeniem wątpliwości wiecznie podążających za szukającym zapewnień w miłości. Na sam koniec Tikahiri serwuje słuchaczowi powolną, nastrojową balladę, stonowaną, wyważoną, bez zbędnego emocjonalnego przeładowania - pozostającą w doskonałej opozycji do otwierającego płytę Kareho Koe.
Przedstawione utwory nie przekraczają na ogół czterech minut, członkowie zespołu nie mają więc wiele okazji do zaprezentowania pełnych umiejętności technicznych, ale to nigdy nie było głównym celem wykonawców z kręgu dark. Zdecydowanym plusem jest natomiast unikanie prostego schematu zwrotka-refren, poszczególne części kompozycji wpływają na siebie wzajemnie i ulegają modyfikacji, dzięki czemu nie są nigdy do końca przewidywalne.
Warto wspomnieć również o wokalu o charakterystycznej barwie (głosu na płycie udzielają obydwaj bracia). Odpowiednio atmosferyczny, choć ze swoistą elvisowską dynamiką, idealnie wpasowuje się w muzykę i, zapewniam, namiętność w nim zawarta wielu zdolna jest podgrzać krew.
Grupa zręcznie lawiruje od akustycznych ballad do niepokojących gitarowych dźwięków czerpiących z tradycji gotyckiego rocka lat osiemdziesiątych. "Merahi kerekere" łączy w sobie klimat debiutu z mocniejszym uderzeniem, na które zespół miał postawić w przyszłości, plecie swoją opowieść o różnych aspektach miłości i pożądania w subtelnym powiązaniu ze śmiercią, unikając przy tym patetycznego tonu.
Właśnie taką muzykę rozumiem pod pojęciem amoroso.
Tracklista:
01. Kareho Koe
02. Falling In Love
03. A Tauahi Mai
04. Beautiful Lady
05. Merahi Kerekere
06. Tupapaku
07. In Love
08. You Make My Life
09. Penetration
10. Take Me Away
11. Beyond the Reach
Inne artykuły:
- Tikahiri - Kaito no Tetamanu - 2013-03-20 (Recenzje muzyki)