AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
Wave Gotik Treffen 2010


Czytano: 9200 razy


Wykonawca:

Galerie:

Ostatnie tematy na forum:

Okres przypadający na Zielone Świątki to wbrew pozorom bardzo ważna data dla wielu fanów mrocznej muzyki. W tym bowiem okresie odbywa się w Lipsku rok rocznie największy na świecie festiwal o wiele mówiącej nazwie Wafe Gotik Treffen. Tak czy inaczej jest to wielkie święto, które w tym roku przypadło na końcówkę maja. Niestety nie wystąpiła zapowiadana wcześniej Diamanda Galas, ale i tak było w czym wybierać. Choć złośliwi, ze względu na nakładające się godziny koncertów i odległości między lokalizacjami, napisaliby pewne: "było z czego rezygnować".

Piątek

Człowiek jeździ tu już od 10 lat i wydaje się, że Lipsk powinien znać jak własną kieszeń. A tu proszę, już w pierwszym dniu festiwalu odkrywamy nowe miejsce (Felsenkeller). Duża scena i pełno przestrzeni dla publiki (chyba nawet trochę za dużo). Wielki dom kultury, w dzielnicy nie tak dalekiej od tej, w której mieści się Agra Halle i pole namiotowe. Lokalizacja ponoć naniesiona na mapę festiwalową już w zeszłym roku, ale dla ludzi słuchających neofolku atrakcyjna od tej chwili. Rozbijanie namiotu i organizacja obozu na polu zajęła chwilę stąd nie udało nam się dotrzeć na set Damiano Mercuri i jego Rose Rovine e Amanti. Do Felsenkeller weszliśmy właściwie chyba równo z ostatnim akordem zespołu, więc jedyne co można skomentować to duża liczba osób zgromadzona na miejscu i ciepłe pożegnanie artystów. Bywa, że zespół występujący w pierwszej kolejności jest bardziej znany od artystów występujących później i taką sytuację mieliśmy podczas tego wieczoru. Na scenę po Włochach wyszli bowiem muzycy z zespołu Hide & Seek. Wpisujący się w nurt neo-folku kwartet nie uwiódł na tyle publiki, aby ta po koncercie ślepo rzuciła się na stoisko z ich płytami. Występ należał raczej do przeciętnych, których bywa wiele i które nie zapadają na długo w pamięci. Wiele do życzenia pozostawiało nagłośnienie i być może tu należy upatrywać klęski występu. Na pierwszy plan wychodził bas, który mocno zagłuszał wokal. Praktycznie w ogóle nie dało się słyszeć fletu. Inaczej sytuacja wyglądała przy kolejnych artystach, którzy podobnie jak Damiano zawitali do Lipska z Włoch. Argine, bo o nich mowa, zagrali bardzo energetyczny set. Dało się tu słyszeć polot, włoską finezję, ale też niezłego kopa. Wszak zespół ten posiada post-punkowe korzenie. Pierwszy instrument jaki przychodzi na myśl, gdy mowa o tym zespole, to oczywiście skrzypce i wszystko na koncercie wokół nich się faktycznie kręciło, a raczej grało. Alfredo Notarloberti brzmi genialnie nie tylko na płytach. Każdy kto widział go na koncertach wie, że ociera się on o wirtuozerię. Łagodne, wpadające w ucho melodie, trochę zadziorne i agresywne solówki. Wszystko zagrane bardzo profesjonalnie. Wręcz wybornie. Dodatkowym smaczkiem był utwór z kobiecym wokalem, podczas którego Alfredo zasiadł za klawiszami. Ot taka nieoczekiwana zmiana miejsc, ale jakże udana. Występ kolejnego zespołu trudno scharakteryzować jednym zdaniem. Decadence nie należą do ścisłej czołówki gatunku, choć trudno przejść obok nich obojętnie. Nie każdy bowiem projekt muzyczny może pochwalić się wydanymi albumami w Hau Ruck!, czy szwedzkiej stajni Cold Meat Indystry. Oczywiście nie po wyglądzie powinno się oceniać grających, ale warto wspomnieć o tym jak zespół prezentował się na scenie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Gitarzysta oraz basista wyglądali na wytrawnych, długowłosych muzyków metalowych, wokalistka ubrana w piękną suknię mogłaby spokojnie wystąpić w operze, człowiek obsługujący syntezator prawdopodobnie bardziej utożsamiał się ze społecznością gotycką, natomiast wokalista był bardzo ekstrawagancki i w białym, rozpinanym sweterku, tego samego koloru spodniach i trampkach mocno odstawał od całej reszty. Taka ekipa gwarantowała różnorodność. Było coś dla tych lubujących się w muzyce heavenly voices ("Cold Winter Sun"), przeważały jednak utwory z bardzo charakterystycznym męskim wokalem. Zarazem ponure, jak i ciepłe. Z gitarą klasyczną i pianinem. Coś w stylu Ordo Rosarius Equilibrio ("Just for tonight", "Sin"). Bardzo ciekawy i udany występ. Grecy pokazali, że stać ich na wiele. Ostatnią ekipą tego wieczoru byli Anglicy z Joy of Life. Grupa grała tu 2 lata wcześniej i jak widać wszystkim zależało, aby ponownie pojawili się na scenie w Lipsku. Wywodzący się z post punkowej ery muzycy to już prawdziwi weterani. Co prawda mniej popularni niż Current 93, czy Death In June, ale to ta sama gwardia i szkoła. W tym roku na scenie Gary C i Dev wraz z resztą ekipy prezentowali swoje apokaliptyczne utwory z jak zwykle mocno zaangażowanymi bębnami, nadającymi całości militarnego charakteru. W końcówce koncertu do zespołu dołączył Rudiger z Apoptose, a także bębniarze z lipskiego Fanfarenzug. Zaangażowanie tylu artystów dało fenomenalny efekt. Odgłosy pałek uderzających w membrany kilkudziesięciu instrumentów robiły piorunujące wrażenie. Serie niczym wystrzały z karabinów atakowały słuchaczy cały czas. Uszy mogły odpocząć co najwyżej ułamki sekund. Mimo późnej godziny panom z zespołu udało się skutecznie podnieść wszystkim zgromadzonym i uśpionym nieco pierwszą częścią setu adrenalinę. Doskonały finał koncertu i całego dnia.

Sobota

Jestem przekonany, że jeżeli porównam organizację tegorocznych koncertów w Volkspalast z wyścigami Iron Man to niewiele przesadzę. W tym roku bowiem zdecydowano oprócz głównej sceny (Kuppelhalle) uruchomić podobną w pomieszczeniu obok (Kantine). Wszystko byłoby w porządku (nawet jak najlepszym, jeżeli nie trzeba się za wiele przemieszczać), gdyby nie przerwy między koncertami, których praktycznie nie było. Jeden koncert się kończył, drugi zaczynał. Drugi się kończył, trzeci zaczynał. I tak dalej, bez żadnej przerwy. Swoje sety jeden po drugim zaczęli Andrew Liles oraz Colin Potter. Właściwie koledzy z jednej paczki. Obaj zastawieni sprzętem po brzegi stołów (Andrew oprócz tego miał jeszcze gitarę) zaserwowali 40 minutowe sety elektroniczne. Po nich na scenie pojawili się muzycy z Ashram. Tu mózgiem i głównym kompozytorem jest Luigi Rubino, a wspomaga go nie kto inny jak wspominany już wyżej Alfredo Notarloberti z Argine. Jest jeszcze wokalista i to trio stworzyło wspaniałe show tego wieczoru. Piosenki wręcz kipiały od emocji, choć w większości utrzymane były w spokojnych, melancholijnych tonacjach. Każdy z artystów znał doskonale swoje miejsce na scenie. Pianino i skrzypce wspaniale się uzupełniały, budując nastrój, który potęgował na koniec szczery do bólu wokal. Cały koncert był taki, do przedostatniego utworu. Na sam koniec bowiem artyści pokazali wszystkim, że można też inaczej spojrzeć na wszystko. Że jest czas na zadumę, ale przychodzi też moment na zabawę. Cała trójka zasiadła za keyboardem i odegrała na sześć rąk niezwykle skoczny i szybki numer "The first was a death woman" pochodzący z solowej płyty Alfredo. Sami muzycy bawili się podczas tego utworu przednio i widać było ich wielką radość ze wspólnej gry. Publiczność natomiast na koniec wprost eksplodowała dając wyraz swej sympatii i uznania dla trójki wspaniale bawiących ich i się chłopaków. Tego wieczoru działo się jeszcze sporo. Zagrał m.in. jeden z ważniejszych przedstawicieli neofolku, Sonne Hagal. Gitarowo, dostojnie. Przez lata zarobili na ten status. Swoje magiczne siły skrzyżowali na scenie 6 COMM i Freya Aswynn. Istne szamańskie szaleństwo. Magia i czary. Freya to prawdziwa wiedźma, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Po występie Patricka Leagasa na drugiej scenie pojawił się Tony Wakeford i jego Sol Invictus. To niesamowite, że Ci dwaj panowie (Patrick i Tony) grali kiedyś wspólnie w Death In June. Ale to stare czasy i nigdy nie wrócą. Koncert Sol Invictus okazał się jednym z mocniejszych punktów nie tylko tego dnia, ale i całego festiwalu. Wakeford wspomagany przez swe kompanki i kompanów (w składzie Andrew King) zaśpiewał i zagrał jak za dawnych dobrych lat. Spokojne ballady grane w czteroosobowym składzie, na siedząco, teraz zastąpione zostały pełnymi ekspresji kawałkami z mocnymi bębnami, fletem i skrzypcami. Do tego niezwykle lekkie, dynamiczne akordy gitary i ten charakterystyczny, rozpoznawalny po pierwszej sekundzie śpiewu, wokal. To było wszystkim bardzo potrzebne. Świeża energia, która biła ze sceny i ewidentnie pozytywnie nastrajała publiczność. To właśnie dla takich setów warto pojawiać się w Lipsku.

Poniedziałek

Niedziela podobnie jak rok wcześniej upłynęła pod znakiem relaksu i odpoczynku. W rozpisce niewiele interesujących nas koncertów, a to oznaczało przede wszystkim spotkania ze znajomymi i odkrywanie kolejnych zakątków Lipska.
Poniedziałek to już zupełnie inna sprawa. Mimo, że to praktycznie ostatni dzień festiwalu, nikt jeszcze nie myśli o wyjeździe. Trwa mroczna fiesta i nikt nie jest w stanie zepsuć panującego tu klimatu. Nawet pogoda, która praktycznie co roku płata uczestnikom jakiegoś figla. Każdego roku pewny jest przynajmniej jeden dzień z potężną burzą. Cokolwiek by się nie działo. Słońce, umiarkowane zachmurzenie, brzydka pogoda przez cały festiwal. Nagle przychodzą chmury i wszyscy w popłochu biegną przez kałuże zabezpieczać namioty, albo zbierać resztki skrzętnie ustawianych pawilonów, leżaków i akcesoriów do grilla. Ale nie o pogodzie miało być. Poniedziałek to ponowna wizyta w Volkspalast. I podobnie jak w sobotę koncerty praktyczne bez przerwy na dwóch scenach. Pierwszym projektem grającym tego dnia był Fjernlys. Za nazwą tą kryją się dokonania Knuta, który jest jednym z dwóch filarów formacji Inade oraz Ex.Order. I o ile Inade to mroczne dark ambientowe pasaże, a Ex.Order szorstkie post-industrialne wyziewy, tu do czynienia mamy z dźwiękami lżejszymi i bardziej przystępnymi. Lipsk to chyba zagłębie projektów grających w takim klimacie i stylu. Jednym tchem należy wymienić wraz z Fjernlys jeszcze Llovespell i Antlers Mulm. Półmrok i mocno statyczne wizualizacje tworzyły doskonały klimat do setu serwowanego przez trójkę muzyków. Grano elektronikę, która mimo kilku bardziej ponurych momentów była jednak ciepła i kojąca. Charakteru muzyce nadawały również skrzypce, gitara, czy małe organki, dla których również znalazło się miejsce na scenie. Dźwięki przez cały czas wylewały się spokojnie z głośników i zapętlały gdzieś nad słuchaczami. To była prawdziwa uczta dla duszy i kolejne potwierdzenie klasy Knuta i jego kompanii. Po nich przyszła pora na projekt, w którym w pełni królował mrok, a więc Satori. Smaczku w tym przypadku dodaje fakt, że współzałożycielem zespołu jest niejaki Justin Mitchell, właściciel angielskiego labelu Cold Spring. Duetu dopełnia zaś Neil Chaney z aktywnego na początku lat ’90 industrialnego bandu Pessary. Obaj panowie od początku bezlitośnie postanowili rozprawić się z publicznością, generując dźwięki niestrawne dla przeciętnego zjadacza chleba. Mrocznym wyziewom towarzyszyły równie złowieszcze obrazy wideo, które zapętlone powodowały dodatkowe efekty uboczne w postaci lęków i duszności. Warto podkreślić konsekwencję i upór tandemu, który torpedował licznie zebranych do końca setu. Co tu dużo pisać. Tę rundę wygrał Szatan. Obejrzenie kolejnego koncertu wymagało pewnego poświęcenia, a mianowicie udania się do oddalonych o kilka kilometrów kazamatów. Moritzbastei to rozbudowane podziemia stanowiące część fortyfikacji wzniesionych w Lipsku ponad 400 lat temu. Klimat niesamowity, a w jednym z pomieszczeń Genevieve Pasquier. Ona z zespołem, a przed sceną tłum fascynatów. Niestety na tyle wielki, że trudno cokolwiek zobaczyć. Ze słyszeniem ciut lepiej, więc do uszu docierają kawałki płyty "Le Cabaret Moi". Wytwórnia Ant-Zen zna się na rzeczy. Tylko kto zaplanował ten koncert w tak małej salce, piwniczce wręcz? Gorąco. Podwójnie gorąco, bo fala ciepła uderza ze sceny. Połamane industrialne dźwięki z aparatury plus miarowe buczenia. Do tego gitara. No i wokal. Piosenki w języku francuskim i angielskim. Industrialny kabaret. Ciekawe połączenie i trafiony pomysł, bo publika od początku do samego końca kiwa się w rytm, a gdy go nie ma to po prostu się kiwa. Szybka ewakuacja i po krótkim spacerze jedziemy ponownie w stronę Volkspalast. Zespół Job Karma widziałem już co prawda jakieś kilkanaście (może nawet ponad 20) razy, ale ich występy można oglądać praktycznie na okrągło, tyle się dzieje i gra. Nie inaczej było tym razem. Od początku wrażenie robił eksponowany na scenie sprzęt. Obok laptopa z nadgryzionym jabłuszkiem i syntezatorów spowitych kablami nie sposób było nie zauważyć urządzeń retro z całą masą potencjometrów, gałek i pokręteł. W świetle punktowych lamp prezentowały się one niesamowicie, w pewien wręcz sposób urzekająco. Po takim zestawie oczekiwać można było naprawdę wiele i kto był na tym koncercie z pewnością nie wyszedł z niego zawiedziony. Post industrialne dźwięki, miarowe rytmy i mroczne melodie to cechy charakterystyczne, do których przyzwyczaiła nas już wrocławska formacja. Na pierwszym planie Maciek z Aureliuszem, w tle oczywiście filmy i animacje Arka Bagińskiego. Wśród instrumentów znalazła się również gitara elektryczna, której Aurel użył podczas jednego z utworów. Całość robiła naprawdę potężne wrażenie. Stojąc praktycznie pod sceną z dumą odwracałem się nie raz do tyłu, aby zobaczyć zadziwiony tłum. Nie ulega wątpliwości, że Job Karma to nasz pierwszej klasy towar eksportowy. Na sam koniec dla najbardziej wytrwałych i zarazem najbardziej odważnych zagrał Steven Stapleton z kompanami. Nurse With Wound to z pewnością muzyka nietuzinkowa. Eksperymenty na dźwiękach są tu standardem, a tematy przewodnie koncertów wydają się zależeć tylko i wyłącznie od kondycji umysłów i ciał wielkich improwizatorów. Kaliber naprawdę duży i dawka energii tak wielka, że po koncercie na pole namiotowe można było bez problemów kilka kilometrów pieszo przejść. To był ostatni koncert tego festiwalu. Kolejna edycja za rok. I ja już tradycyjnie nie mogę się jej doczekać…

Strony:
Autor:
Tłumacz: morrigan
Data dodania: 2011-04-28 / Relacje


Inne artykuły:




Najnowsze komentarze: