AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
Laibach w Warszawie


Czytano: 4219 razy


Wykonawca:

Galerie:

Ostatnie tematy na forum:

Panie i panowie – czapki z głów! Laibach po raz kolejny pokazał, że jest zespołem należącym do ścisłej światowej czołówki. O ile wiele osób podchodziło do "Spectre", jako do materiału zbyt przystępnego dla przeciętnego słuchacza (tym samym zbyt mało laibachowego), o tyle występy takie jak to w Warszawie powinny rozwiać wszelkie obawy, co do zasadności wydawania takich płyt. Owszem – dla wszystkich, którzy kojarzą słoweńskiego giganta głównie z "Novą Akropolą" i "Opus Dei" koncert mógł wydawać się nudny (nie dane było nam nawet usłyszeć dźwięków słynnego "Gebur Einer Nation), jednak dla całej reszty – szczególnie tej nieosadzonej sztywno w stylistyce industrialu z lat 80-tych i 90-tych – był prawdziwą bombą. Powiedzmy sobie wprost – Laibach to już nie "źródłowy" industrial, a po prostu pierwszorzędny EBM – solidna porcja ambitnej elektroniki. W tym kontekście "Spectre" jawi się, jako niesamowicie energetyczna, emocjonalna bomba.
Ale zaraz, zaraz – nie tak szybko – zanim przejdziemy do gwiazdy wieczoru – wypadałoby wspomnieć o supporcie, który to okazał się być idealnym preludium do tego, co miało się tej nocy wydarzyć. Supportem tym była nowozelandzka neofolkowa multiinstrumentalistka Jordan Reyne. Jeśli oglądaliście "Władcę Pierścieni" zapewne znacie jej głos, gdyż jeden z jej utworów znalazł się na ścieżce dźwiękowej do tego skądinąd legendarnego już filmu. Gdy zobaczyłem i usłyszałem jej styl i sposób grania od razu pomyślałem sobie, że Jordan to taka gitarowa wersja Siebena; tak ja on, Reyne posługuje się zapętlaniem kolejnych linii melodycznych granych albo na gitarze, albo wokalizowanych. Generalnie kompozycje były dosyć smutne i niestroniące od molowych akordów. Cóż – taka stylistyka.

Co należy odnotować to fakt, iż publiczność wręcz zakochała się w jej osobie. Choć jej kompozycje miały gorzki wydźwięk – sama ich autorka była, mówiąc wprost, ogromnie uradowana obserwując sposób, w jaki publiczność reagowała na kolejne utwory. Przyczyniły się do tego również jej próby mówienia w języku polskim – swoją drogą całkiem udane.
Chociaż cała impreza zaczęła się o godzinie 20:00 Laibach pojawił się na scenie godzinę później. Niektórzy ludzie zaczęli się w tym czasie burzyć, gdyż przerwa między oboma występami była całkiem spora, jednak, gdy na scenie pojawił się w końcu pierwszy klawiszowiec wybuchły gromkie brawa. Po chwili dało się słyszeć również pierwsze dźwięki zapowiadające niesamowitą eksplozję mocy, która miała nastąpić wkrótce. Podczas trwania intra na scenie pojawiali się kolejni członkowie kolektywu - najpierw drugi klawiszowiec, następnie perkusista. Gdy zza kulis wyszła w końcu Mina Spiller, publiczność wzmogła swój aplauz by ostatecznie wyładować się w momencie pojawienia się ikony zespołu Milana Frasa.

Po zakończeniu z lekka przydługiego wstępu przyszedł czas na właściwe utwory. I tu właśnie muzycy z Laibacha – trzymając się swojego wrodzonego nonkonformizmu – miast grać energetyzujące utwory ze "Spectre" - by prawdopodobnie podsycić i zbić z tropu publikę – poczęli grać mało znane i relatywnie spokojne kawałki. Ale jak to się mówi – do trzech razy sztuka; gdy widownia usłyszała pierwsze dźwięki "Eurovision" dosłownie oszalała, a taki stan potrwał już do końca występu. Zresztą niedługo potem przyszedł czas na kolejne bomby – utworem nr. 5 okazał się być najbardziej świdrujący i najbardziej dubstepowy z całej płyty "No History". Jeśli ktoś uważa, że wersja studyjna tego kawałka ma moc – to radzę mu posłuchać wersji live – ekstaza gwarantowana. Do przerwy uczestnicy koncertu mieli okazję posłuchać jeszcze m.in. zgrabnego "We are Milions and Milions are One" i obrosłego już legendą "The Whisteblowers"; pierwszą część zamykał spokojny, stonowany "Koran".
Po takiej dawce energii 10 minut przerwy dłużyło się niemiłosiernie – widownia była głodna emocji – emocji, które w końcu dostała. Druga część występu upłynęła głównie pod szyldem wydanego przez narodowe ministerstwo kultury minialbumu "Warszawa 1944". Na scenie pojawił się wtedy na pewien czas pan, który był odpowiedzialny za dużą ilość linii wokalnych na "Volk", a także za "polski" wokal w laibachowej wersji "Warszawskich Dzieci", które to zresztą okazały się punktem kulminacyjnym drugiej części spektaklu. Oklaskom i okrzykom nie było końca, ale nie ma, co się dziwić – zobaczyć Milana Frasa melorecytującego słowa tej jakże charakterystycznej i jakże bliskiej większości Polaków piosenki to coś iście niezwykłego. Ale Laibach to Laibach – muzycy nie pozwoliliby tym zacnym akcentem zakończyć swój występ – woleli go jeszcze bardziej urozmaicić. Tak, więc przyszedł wreszcie czas na absolutny majstersztyk – niedoścignioną "B Mashinę". W powietrzu dało się wyczuć podniosłość – każdy tam obecny wręcz nią oddychał. Naprawdę ciężko znaleźć adekwatne słowa, które chociaż w części zdołałyby wyrazić te nieskończone pokłady energii, które wlewały się w dusze słuchaczy z każdą sekundą trwania tego utworu. Istny dionizyjski szał – posługując się terminologią modernistycznej sztuki. Ogólnie w tej części pojawiły się jeszcze m.in. "See that my Grave is Kept Clean" i "Alle Gegen Alle".

Widowni to nie wystarczyło – domagała się bisu. Zresztą nietrudno się było tego spodziewać - do pełni szczęścia brakowało jeszcze przecież kilku utworów. Toteż po długich i intensywnych owacjach na scenie pojawił się jeden z klawiszowców, który za pomocą samplowanych fraz kazał ludziom wykonywać kolejne polecenia. Publika oczywiście dała wciągnąć się w tę zabawę – by zaraz zostać uraczoną dźwiękami dobrze znanych "Tanz mit Laibach" i "Das Spiel ist Aus". Na te dwa utwory koncert przerodził się w rasową EBM-ową imprezę, (choć raczej trudno było dostrzec ludzi tańczących doń industrial dance).
I to nie wystarczyło publiczności, która wciąż domagała się słynnego coveru najsłynniejszego utworu Opusu. Niestety na nic się to zdało – Laibach swojego "Opus Dei" nie zagrał – w zamian na drugi bis obecni pod sceną dostali kawałek "Slovenia" z płyty "Volk". Być może pozostał lekki niesmak, – ale takiej legendzie wybacza się jej złośliwości – szczególnie po tak udanym występie.
Czy mogę się do czegoś doczepić? Owszem mogę – uważam, że nagłośnienie mogłoby być nieco lepsze, bo czasem po prostu słychać było niedostatki brzmienia. Bardziej w tym wina operatorów, a nie samego zespołu. Z drugiej strony nie było to aż tak rażące i raczej trudno uchwytne dla przeciętnego słuchacza. Co do samego zespołu – żałuję, że nie zagrali bardzo przeze mnie lubianych "Eat Liver", "The Parade" i "Love on the Beat" - tym bardziej szkoda, z racji, że to wciąż materiał ze "Spectre". Ale cóż - z czystym sercem mogę powiedzieć, że nie żałuję ani jednej złotówki z tych, które wydałem na owo wydarzenie. A co się tyczy Laibacha – może i się trochę postarzeli, może i grają przystępniej, ale to wciąż ten sam, niemożliwy do podrobienia i jedyny w swoim rodzaju Laibach! Coś czuję, że słoweński kolektyw może nas jeszcze czymś zaskoczyć...


26.03.2015
Autor:
Tłumacz: Toshiro
Data dodania: 2015-05-19 / Relacje


Inne artykuły:




Najnowsze komentarze: