AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
wRacku Festiwal 2010


Czytano: 7123 razy


Wykonawca:

Galerie:

Ostatnie tematy na forum:

25. i 26. czerwca w Raciborzu odbyła się pierwsza edycja festiwalu wRacku. Do niewielkiego śląskiego miasta położonego w pobliżu granicy z Czechami zjechały się zespoły z kilku krajów grające bardzo różne gatunki muzyczne. Cena karnetów nie była wygórowana i obejmowała pole namiotowe; headlinerem był legendarny słoweński Laibach. Chociaż taka impreza mogłaby zgromadzić dość dużą widownię, frekwencja nie dopisała.

Pierwszego dnia w ramach festiwalu odbyły się cztery małe koncerty, każdy w innym miejscu. Nie miałam zbyt wygórowanych oczekiwań co do muzyki i poszłam na nie głównie z ciekawości. Od klubu do klubu można było dotrzeć pieszo, jednak gorzej było z uzyskaniem informacji o tym kto, gdzie i o której gra. Na terenie festiwalowym nikt nic nie wiedział. Wszystko było oczywiście w Internecie, jednak kto nie wydrukował sobie rozpiski z programem i screena z GoogleMaps, ten miał problem. Udało mi się dotrzeć na koncerty pytając miejscowych o drogę i tropiąc nieoficjalne plakaty. Nie był to może heroiczny wysiłek, jednak zwyczajna kartka z programem i mapka z zaznaczonymi klubami wywieszona gdzieś na terenie festiwalowym zaoszczędziłaby mi bezsensownego biegania po Raciborzu.

Dzięki swojej naiwnej wierze w dostępność programu, przegapiłam pierwszy koncert. Następny był występ electro-punkowych MassKotek w pubie Dybcówka. I tam spotkało mnie pierwsze miłe zaskoczenie. Znałam ten zespół jako punkowy kabaret: dwie dziewczyny wykrzykujące prześmiewcze teksty do muzyki o plastikowym, celowo kiczowatym brzmieniu. Teraz, z nowymi, ostrzejszymi piosenkami o bardziej złożonych aranżacjach i po dołączeniu do zespołu gitarzystki, dają czadu. Przyszłam na wygłupy, a zastałam porządny, energetyczny, punkowy koncert. Chociaż w klubie tak naprawdę nie było miejsca na żaden występ, a dziewczyny grały ściśnięte w jakimś kącie wśród plątaniny kabli, udało im się rozruszać publiczność, która potem entuzjastycznie domagała się bisów.

Po udanym koncercie MassKotek i krótkim spacerze na drugą stronę Odry do pubu Atmosfear, przyszedł czas na kompletną zmianę klimatu. Kolejnym wykonawcą był Compulsive Shopping Disorder. Lokal też nie był przystosowany do koncertów i tym razem nie udało mi się dopchać do pierwszego rzędu, więc niewiele mogę zrelacjonować z tego, co się działo na "scenie". Muzycy mieli wydzielony kawałek przestrzeni na podłodze, przez co przywilej swobodnego ich oglądania miał tylko pierwszy rząd i kilku osobników po metr dziewięćdziesiąt. Udało mi się dostrzec stary telewizor i jakąś lalkę, które służyły za rekwizyty; widziałam też, że wokalista rzucał się po "scenie" z twarzą owiniętą bandażem, ale przez większość występu musiałam się zadowolić samymi dźwiękami. I tu nastąpiło kolejne pozytywne zaskoczenie: słuchało się ich bardzo przyjemnie. Muzyka Compulsive Shopping Disorder jest dość trudna w odbiorze, ponura i ciężka; choć rytmiczna i oparta na pętlach, to bardziej do słuchania niż zabawy; pełna agresywnych industrialnych rytmów i przytłaczającej dark ambientowej atmosfery. Być może to, co robi trio nie jest bardzo odkrywcze, ale na pewno jest to warte posłuchania.

Ostatnim zespołem grającym w piątek był czeski Windy. Nastąpiła kolejna zmiana klimatu i lokalizacji, i w końcu publiczność trafiła na trochę luźniejszą salę w klubie Ozon, gdzie w tym samym czasie, w innych salach trwała dyskoteka. Sam zespół grał lekką, bezpretensjonalną, eklektyczną muzykę: trochę rocka, country, folku, jazzu, chwilami nawet disco. Muzyka sama w sobie niezbyt interesująca, ale wszystko było tak dopracowane, profesjonalne i świetnie wykonane, że, chociaż tego typu granie zupełnie mnie nie pociąga, słuchało mi się ich z przyjemnością. Brzmienie zespołu wzbogacał dwuosobowy chórek i czteroosobowa sekcja dęta, wokalista sprawiał bardzo sympatyczne wrażenie, a publiczność – ta sama, która wcześniej słuchała mrocznej elektroniki - świetnie się bawiła. Windy pokazał, że lekką, rozrywkową muzykę można wykonywać z klasą.
Podsumowując pierwszy dzień festiwalu: chociaż warunki lokalowe wołały o pomstę do nieba, warto było wytrzymać w tym całym ścisku. Zaproszone zespoły prezentowały zaskakująco wysoki poziom i wszystkie zagrały bardzo dobre, chociaż zupełnie różne, koncerty.

Drugiego dnia festiwal przeniósł się w plener, a publiczność dostała karteczki z programem i mapki Raciborza. Na boisku miejscowego OSiR-u rozstawiono dwie sceny, a w środku, pomiędzy nimi, stoliki z parasolami, gdzie można było napić się sprzedawanego tuż obok piwa, albo zjeść fast food z pobliskiej budki. Koncerty na małej scenie zaczęły się wczesnym popołudniem, ale prawie nikogo na nich nie było. Najpierw dla zgromadzonej pod sceną garstki zainteresowanych zagrał rockowy Perpetum Homo, a potem dużo ostrzejszy, hardcorowy Flapjack. Większość słuchała ich z oddali, siedząc przy wspomnianych stolikach i leniwie sącząc piwo. Za mizerne zainteresowanie chyba jednak nie można winić biednych zespołów, bo grały całkiem nieźle. Jednak nie każdemu chce się stać pod sceną tuż po trzynastej w pełnym czerwcowym słońcu słuchając muzyki najprawdopodobniej w nie swoich klimatach. W końcu problem picia przy stolikach częściowo rozwiązał wokalista metalowego Frontside. Na początku koncertu oznajmił do mikrofonu, że "Frontside zaprasza ogródek piwny pod scenę" i w ten prosty acz skuteczny sposób zgromadził trochę większą garstkę publiczności, która potem wydawała się bardzo zadowolona z przyjęcia zaproszenia. Jednak wciąż ludzi było mało.

W przerwach między koncertami na małej scenie, gdy rozstawiali się tam kolejni wykonawcy, artyści z dużej sceny mieli próby dźwięku. Dzięki temu można było np. zobaczyć Das Ich bez makijażu, albo posłuchać występującej gościnnie z Laibachem Miny Špiler śpiewającej a cappella (nie pomyślałabym, że ustawianie mikrofonu może dostarczyć takich doznań estetycznych).

Pierwszym zespołem, który wystąpił na dużej scenie był zimnofalowy 1984. Występ był całkiem niezły, ale czegoś w nim brakowało. Obecnie 1984 występuje jako duet, z Piotrem Liszczem odpowiedzialnym za śpiew i gitarę i Robertem Tutą na basie. Reszta partii instrumentalnych leci z playbacku. Smażącemu się w popołudniowym słońcu duetowi udało się wytworzyć odpowiednio "zimną" atmosferę swoimi brzmieniami rodem z lat osiemdziesiątych; Robert Liszcz w przerwach między piosenkami nawiązywał kontakt z publicznością, a parę osób przy barierkach śpiewało z nim piosenki znając teksty na pamięć. Nie mogę powiedzieć, że nie był to dobry koncert, ale rock na żywo bez bębnów to jednak nie jest to.

Po występie 1984 można było posłuchać na małej scenie Paprika Korps. Reggae zupełnie do mnie nie przemawia, więc nie zbliżałam się do głośników, ale z dobiegające do mnie dźwięki wystarczyły, by stwierdzić, że jak na reggae, to grają całkiem nieźle. Publiczność pod małą sceną osiągnęła już trochę przyzwoitsze rozmiary.

Gdy skończyli, na dużej scenie pojawił się niemiecki electro-industrialowy Das Ich. Tym razem byli już w pełnym rynsztunku i rozszerzonym składzie: miłą niespodzianką i nowością był prawdziwy, żywy bębniarz z akustyczną perkusją. Zespół błyskawicznie rozruszał publiczność. Wymalowany czerwoną farbą Stefan Ackermann jak zwykle ubarwiał swój śpiew nadekspresyjną mimiką i tańcem, Bruno Kramm stał za klawiszami w stroju księdza, z włosami ułożonymi w diable rogi, a jako dodatkowy klawiszowiec występował Marty Söffker przebrany w rzeźnicki fartuch zbroczony sztuczną krwią, co w połączeniu z jego sylwetką dawało piorunujący efekt. Perkusista występował z Das Ich, jak pod koniec koncertu wyjaśnił Stefan, pierwszy raz i nie brał większego udziału w teatralnych wybrykach reszty zespołu. Pokazał, co potrafi tak naprawdę wtedy, gdy na parę minut zabrakło prądu i zaczął bębnić a capella bez nagłośnienia. Reakcja Das Ich na problemy techniczne była rewelacyjna: zamiast stać na scenie, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, Stefan krótko wyjaśnił, co się dzieje, a potem, jak gdyby prąd nie był na koncercie do niczego potrzebny, z resztą zespołu zabawiał słuchaczy wygłupami, tańcem do rytmu bębnów i zachęcaniem do klaskania albo przeskakiwania barierki (na to jednak nikt się nie zdecydował). Mimo kilkuminutowej awarii, na Das Ich nie było ani chwili nudy. Muzycy na scenie bawili się bardzo dobrze, a ich nastrój udzielił się publiczności. Dobrego wrażenia nie zepsuł nawet segregator z tekstami, do którego zerkał wokalista. Być może ogólna wesołość nie współgra z samym charakterem twórczości Kramma i Ackermanna. Jednak przygnębiającemu i refleksyjnemu nastrojowi muzyki Das Ich można poddawać się w domu – na koncerty lepiej zostawić dobrą zabawę.

Tymczasem zapadł zmrok (nareszcie!), a na małej scenie rozpoczął się występ węgierskiego Yellow Spots. Z oddali słyszałam mocne, rytmiczne granie z zachrypniętym wokalem i dużym udziałem sekcji dętej. To połączenie psychobilly, ska i swingu brzmiało całkiem zachęcająco i gdyby nie zależało mi bardzo na miejscu blisko barierki na Laibachu, na pewno poszłabym na drugi koniec terenu festiwalowego podziwiać Yellow Spots z bliska. W okolicach dużej sceny zatrzymał mnie też Marty Söffker, który, wciąż w swojej rzeźnickiej kreacji i makijażu, wszedł między zwykłych śmiertelników i bardzo chętnie integrował się z publicznością.

Po długich przygotowaniach, na scenie, przy dźwiękach jakiegoś marsza, pojawił się Laibach. W odróżnieniu od dynamicznego występu Das Ich, członkowie słoweńskiej grupy zachowali spokój, decorum i swoją charakterystyczną, doprowadzoną do absurdu powagę. Milan Fras w scenicznym mundurku i słynnym nakryciu głowy wyniośle górował nad publicznością niczym mówca na totalitarnej państwowej uroczystości, recytując teksty niskim, gardłowym głosem. Towarzyszyli mu Janez Gabrič na perkusji, Primož Hladnik i Luka Jamnik na syntezatorach oraz Mina Špiler, która też obsługiwała syntezator, ale przede wszystkim pięknie śpiewała delikatnym głosem o jasnej barwie i czasem krzyczała przez megafon. Oprawę koncertu stanowiły światła i projekcje: wszystko utrzymane w podniosłej, laibachowskiej konwencji. Koncert należał do cyklu promującego Volk, więc dużą część stanowiły utwory oparte na hymnach państwowych. Na początku były też piosenki ze starszych albumów, takie jak pełna napięcia, awangardowa "Država" czy proste, rytmiczne "Tanz mit Laibach". Chociaż przy bardziej tanecznych utworach członkowie zespołu bynajmniej nie stali nieruchomo na baczność (co by nawet nie łamało konwencji), ich wszystkie ruchy i sposób prezentowania na scenie miały w sobie opanowanie, majestat i coś przywodzącego na myśl ideologiczny fanatyzm – czyli to, z czego znana jest estetyka Laibacha i Neue Slowenische Kunst, co budzi nieporozumienia i co jest od prawie trzydziestu lat podstawą prowokacji artystycznych. Rzeczywiście: ktoś niewtajemniczony mógłby odebrać zachowanie zespołu na tym koncercie opacznie. Na szczęście Laibach nie jest ekstremistyczną organizacją polityczną, ani niebezpieczną sektą, ich scenicznego nadęcia nie należy odbierać dosłownie, więc na ich koncercie można się było po prostu, po raz kolejny na tym festiwalu, bardzo dobrze bawić i cieszyć muzyką. Show zakończył się wyświetleniem napisów końcowych z nazwiskami wykonawców i ekipy technicznej i listą piosenek wraz z autorami. Później na małej scenie zagrał jeszcze brytyjski Zion Train, ale po mocnych wrażeniach dostarczonych przez Laibacha nie byłam w nastroju do próby przekonania się do reggae i nie dotrwałam do zakończenia festiwalu.

Podsumowując całą imprezę: warto było pojechać.
Chyba w całej imprezie najbardziej przeszkadzała mi niska frekwencja: gdy pod dużą sceną stoi mała garstka publiczności, trochę to psuje klimat i wygląda jakoś smutno. Może impreza była za mało rozreklamowana? Wydaje się to bardziej skomplikowaną sprawą.
Zapraszanie wykonawców reprezentujących aż tak odległe gatunki chyba też nie było zbyt dobrym pomysłem. Każdy z nich na swoim koncercie obserwował, jak połowa publiczności siedzi przy stolikach i pije piwo – chyba to niezbyt przyjemne dla artysty. To pomieszanie pewnie też miało wpływ na frekwencję: miłośnicy poszczególnych gatunków pewnie wolą imprezy, gdzie przynajmniej większość muzyki jest w ich kimacie. Różnorodność zwykle bywa ciekawa, ale tutaj chyba jednak organizatorzy przesadzili.
Nagłośnienie na scenach plenerowych było całkiem znośne: słyszałam lepsze, ale za to nie było najczęściej spotykanych błędów: nie było za głośno, basy nie były przesterowane i żadne częstotliwości nie ginęły zagłuszane innymi, przez co słychać było wszystkie partie instrumentalne (albo sample). Dźwięk był nieco zniekształcony, ale tak jest prawie wszędzie. Za to na koncertach klubowych dobrze nagłośniony był tylko Windy – reszty lepiej nie komentować. Wspomnę tylko, że na Compulsive Shopping Disorder zastanawiałam się, czy słyszę jakiś niespotykany element aranżacji, czy sprzężenie mikrofonu powielone delayem. Lokale, w których odbywały się koncerty pierwszego dnia były całkiem przyjemne jako miejsce do napicia się piwa, ale nie wiem, jak komuś mogło przyjść do głowy, żeby tam zorganizować koncert (może poza OzonClub). Podejrzewam, że w Raciborzu nie ma po prostu więcej odpowiednich miejsc.
Tym, dla czego warto było pojechać, była sama muzyka. Nie chodzi tylko o gwiazdy i starych koncertowych wyjadaczy: chociaż zespoły były różne, wszystkie reprezentowały wysoki poziom. Ile na festiwalach jest nieciekawych, kiepskich "młodych zespołów", grających wtórne kawałki na trzech akordach, którym wydaje się, że do zagrania piosenki wystarczy, żeby wszystko ze sobą jakoś współbrzmiało? Mnóstwo i dlatego spodziewałam się natrafić na takie miernoty na wRacku, szczególnie, że większości wykonawców wcześniej w ogóle nie znałam. Ku mojemu niezmiernemu zaskoczeniu, nie trafiłam na ani jedną. Były kapele, które mnie nie interesowały, bo po prostu nie były w moim klimacie, ale poza tym, choćbym bardzo chciała się przyczepić, to nie mam do czego. Ponieważ na festiwalu muzyka jest najważniejsza, oceniam wRacku Festiwal pozytywnie pomimo niedociągnięć organizacyjnych.

Strony:
Autor:
Tłumacz: murd
Data dodania: 2010-09-13 / Relacje


Inne artykuły:




Najnowsze komentarze: