AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
M'era Luna 2010


Czytano: 14826 razy


Wykonawca:

Galerie:

Ostatnie tematy na forum:

Niemieckie festiwale to prawdziwa przygoda. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, czy to niezapomnianą imprezę w noc poprzedzającą koncerty, czy to całe miasteczko sklepów z wszelaką odzieżą, kończąc na tym, co najważniejsze – na muzyce, która w swoim zróżnicowaniu przyciągnie każdego, czy to fana typowo gotyckiego brzmienia, czy też maniaka szeroko pojętej elektroniki, aż po rockowe i metalowe brzmienia.

Sobota:

Leadndra:
Fioletowe światło sceniczne spowiło kobietę w długiej, czarnej sukni. Jej subtelny, delikatny wokal, znienacka stawał się silny, przechodząc chwilami nawet w growl. Dla tych, którzy nie znali tego projektu mogło być to nie lada zaskoczeniem. Podczas występu pojawiły się chwilowe problemy techniczne, szybko jednak zostały one zażegnane, a wokalistka z uśmiechem powróciła do występu.
Niestety zamiast projektu Qntal wystąpił Ingnis Fatuu. Organizatorzy szukali zapewne zastępstwa w podobnym klimacie, ale ów zamiennik Qntalowi nie był w stanie dorównać. Unikając jednak porównania i patrząc na reakcję publiki można stwierdzić, że ta nie wydała się zawiedziona, projekt wpasował się idealnie w niemieckie gusta.



Angelspit:
Projekt z Australii z wielką pewnością siebie wkroczył na scenę. Azjatka przyodziana w latexowy strój i mężczyzna ze sztucznym irokezem. Niestety, poza ciekawymi strojami projekt nie wniósł nic godnego uwagi. Tragiczny śpiew, a właściwie próba rapowania, kobiety o pseudonimie DestroyX, w połączeniu z oklepanym elektronicznym brzmieniem, tworzyły – nie bojąc się użyć tego sformułowania – kocią muzykę. Zapewne zostałabym zlinczowana przez wszystkich fanów, których liczba była dość znaczna, za głoszenie takich herezji. Niemniej zdania zmienić nie sposób.



Lacrimas Profundere:
Jeżeli mroczne brzmienie to musi być Lacrimas Profundere. Ten niemiecki zespół zdobył wielu fanów, dlatego dziwić mogła niezbyt liczna grupa odbiorców. Ci jednak, którzy dzielnie stali pod sceną z całą pewnością nie byli zawiedzeni. Występ cieszył oko, muzyka – ucho. Nie zabrakło takich utworów, jak "My Velvet Little Darkness", czy też "The letter" aż po "Ave End". Świetny wokal Roba Vitacca brzmiał równie dobrze, jak na płytach. Lacrimas Profundere jak najbardziej sprawdza się w gotyckim rocku.



Brendan Perry:
Tego pana nikomu nie trzeba przedstawiać. Niezaprzeczalny mistrz, od którego bije aura skupienia. Przenikliwy wokal i poetycka otoczka sprawiają, że chciałoby się z zamkniętymi oczami zanurkować w otchłań pełną dźwięków. Kiedy po hangarze rozniosła się "Utopia" nie sposób było nie ulec czarowi, który tak perfekcyjnie Perry umie wykreować. Nie trzeba tu skocznych rytmów, nie trzeba wizualnej otoczki. Wystarczy sama muzyka. Pomimo wszystkich atutów, które pojawiły się podczas występu, jestem zdania, iż tak wysoce emocjonalna muzyka najlepiej prezentuje się podczas kameralnych koncertów.



Laibach:
Który z Niemców nie jest fanem Laibacha? Wydać by się mogło, że taka persona nie istnieje. Przestrzeń przed sceną była wypełniona po brzegi. Pomimo setek fanów można było jednak dostrzec - a raczej usłyszeć - pewną wadę. Po 4 kawałkach całość wydać mogła się monotonna, żeby nie powiedzieć – nudna. Brak zróżnicowania w utworach, równy rytm, brak jakiejkolwiek zmiany może trochę odstraszać. Muzyka, jaką tworzy Laibach zasługuje na wyróżnienie. Być może jednak godzinny koncert przeznaczony jest tylko dla prawdziwych fanów?



Rotersand:
Kolejny projekt uwielbiany przez publikę tegorocznej Mera Luny. Jeden z nielicznych koncertów, na których można było zobaczyć hangar, nie dość, że wypełniony po brzegi, to jeszcze roztańczony. Wpadające w ucho elektroniczne brzmienie, oraz przyjemny wokal muszą spodobać. Muzyka nie prezentowała się, ani dobrze, ani źle. Balansowała pomiędzy, nie wybijając się w żadną stronę.



The Sisters of Mercy:
Kiedy kłęby dymu wydostają się ze sceny i przeszywają je światła, to wiadomo, że jest to koncert The sisters of Mercy. Tłumy wypełniły każdy skrawek, który znajdował się pod sceną, aż po odległe budki z jedzeniem. Nie dałoby się wcisnąć nawet szpilki. Eldritch ubrany w białą bluzę w końcu wyłonił się z niewyobrażalnej masy dymu. Jego niski głos od lat zachwyca tak samo. Szalejące w takt "Temple of Love" światła sceniczne idealnie wplotły się w popisowy utwór projektu. Nie zabrakło także "First and the Last and Always", czy też "Rain from Heaven". Wydać się mogło, że całe festiwalowe towarzystwo w myśl kultu czciło bóstwo gotyckiego rocka. Publika wpatrzona była w scenę od pierwszego utworu aż po ostatni. Jak przystało na gwiazdę muzyczną, rzec można by nawet – ikonę, zespół zachował pewien dystans w stosunku do publiki. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że owa powściągliwość to pewnego rodzaju "savoir vivre" wśród znakomitości muzycznych. Mimo wszystko pozostało to niezauważane, a zasłużone brawa długo roznosiły się po festiwalowych włościach.


Niedziela:

Punish Yourself:
Tak energicznego występu nie da się zapomnieć! Muzyka, którą tworzy Punish Yourself odbiegała znacznie od sobotnich koncertów. Punkowe brzmienie przeplatające się z elektroniką w ich wykonaniu brzmi bardzo świeżo, inaczej, aż w końcu można by rzecz –genialnie. Projekt jednak nie zaskakuje tylko muzyką, ale i wizerunkiem. Cała Punish’owa brygada wysmarowana była farbami o jaskrawych kolorach począwszy od różu, przez żółty, aż po niebieski. Zapewne barwy te mają związek z mianem, jakim określa się projekt -"Fluo Cyber Punk". Niespodziewanie znalazł się na scenie także osobnik płci męskiej cały wysmarowany na zielono, który w formie maskotki zespołu tańczył z pomarańczowymi tasiemkami idealnie wpasowując się w punkowe rytmy. Niesamowita muzyczna kompozycja oparta na przeciwieństwie ostrego brzmienia gitar i krzykliwego wokalu Vincenta Villalona, wraz z elektroniczną melodyjnością zasługuje na uznanie. Odbiegać od reszty, wybić się z festiwalowego lineupu – Punish Yourself na pewno pod tym względem odnieśli sukces.



Zeraphine:
Są zespoły muzyczne, które można by określić, jako przyjemne. Ciepły wokal oraz jego urodziwy właściciel, melodyjne utwory, miłe w odbiorze koncerty – wszystko zawsze tak samo, ale z dużym urokiem. Tak właśnie prezentuje się niemieckie Zeraphine. Zawsze znajdzie się spora grupa fanów, która ulegnie owemu czarowi. Nie ma tu niczego, co wybija się ponad przeciętność. Dobry wokal Svena, gitary, ciepła atmosfera zawsze wywołają błogi uśmiech u odbiorców.



The 69 Eyes:
Jak można się było spodziewać publiki nie brakowało. Goth n’ Rollowy zespół prosto z Finlandii cieszy się wielką popularnością. Od lat grają tak samo, nie zmieniając charakterystycznego klimatu, w tworzeniu którego są tak dobrzy. Jeżeli dodamy do tego jeszcze unikatowy, głęboki, o ciemnym zabarwieniu wokal charyzmatycznego Jurki69, to sukces murowany. Wszystko szło, jak po maśle. Od pierwszego utworu zespół nawiązał kontakt z publiką zaczynając od "Framed In blond". Fani śpiewali, klaskali z uśmiechem wpatrując się w scenę. Każdy kolejny utwór wyzwalał niedosyt, który sprawiał że chciało się słuchać następnego. Jako trzecie zagrali klimatyczne "Gothic Girl", co wzbudziło wielkie brawa. Prawie po każdym utworze Jussi69 wyrzucał pałeczkę od perkusji w stronę publiki, która momentalnie wyciągała ręce do góry aby ją złapać. Nadszedł też czas na powolne i mroczne "Wasting the Dawn", które następnie przerodziło się w bardziej żwawe "Feel Berlin". Na sam koniec zostawili wyczekiwane zapewne przez wielu "Lost Boys". Publika wydawała się niezmordowana tak, jak i sam zespół. Tylko scena dzieliła wykonawców od odbiorców. Nie dało się tu wyczuć dystansu. Widać, że The 69 Eyes wiedzą co robią, wiedzą, jak to robić i przede wszystkim to lubią.



Skinny Puppy:
Wchodząc do hangaru i patrząc na fenomenalną liczbę fanów od razu wiadomym było, że nadszedł czas na wielką gwiazdę. Prawdziwy fan muzyki industrialnej po przedziwnych dekoracjach ustawionych na scenie od razu wiedział, nie patrząc na lineup, że musi to być Skinny Puppy. Znany ze swoich psychodelicznych wizualizacji i scenicznego show, które można by nazwać spektaklem teatralnym, w iście aktorskim stylu Ogre odegrał i tym razem. Gdyby jednak wyciąć całe to widowisko i pozostawić samą muzykę, występ byłby równie dobry. Takie utwory, jak "Assimilate", czy "Pedafly", rozpoczęte od gromkich braw, poruszyły nie tylko starych fanów, ale wszystkich zebranych w hangarze, w którym było aż duszno od ogromu ludzi, jak i od emocji związanych z samą, jakże niepowtarzalną muzyką zwariowanego Skinny Puppy.



Combichrist:
Jakże opisać projekt po stokroć opisywany? Każdy kolejny występ przypomina poprzedni. Można rzec, że Combichrist i tym razem nie zawiódł swoich fanów. Andy wyśpiewał wszystkie największe szlagiery począwszy od "Rain of Blood", przez "Electrohead", czy "Without Emotions" aż po "Get Your Body Beat" i "Fuck That Shit". Roztańczeni fani nie po raz pierwszy i nie ostatni popadli w cobichristowe uniesienie.



Placebo:
Próbując dostać się pod scenę, trzeba by było ugrzać sobie miejsce na długo przed występem. Niewyobrażalna masa ludzi sprawiała, że nie sposób było się poruszyć. Nikt jednak nie narzekał. Wszyscy wyczekiwali, wpatrzeni w pustą jeszcze scenę. Kiedy nastał upragniony moment, po całym terenie festiwalu rozniosły się brawa. Czas na ostatni, najbardziej wyczekiwany koncert! Lekka obawa przed oceną muzyki, która w domowym zaciszu brzmi tak wyśmienicie. Pierwsze wrażenie – Brian Molko w białym garniturze, z czapką naciągniętą na głowę i okularami w grubej czarnej oprawce, ginął na ogromnej scenie. Biła od niego jednak aura, która sprawiała, że cała uwaga skupiała się tylko na nim. Nawet gdyby nieopodal wybuchła bomba, to nikt nie zauważyłby tego faktu, dopóki Molko nie zszedłby ze sceny. Od początku było bardzo gitarowo, jak na Placebo przystało. W tym tkwi cały urok, mocno uwydatniony na występie na żywo, kiedy ma się kontakt, z żywymi instrumentami. Niemal po każdym utworze Molko zmieniał gitarę. Nie można zapomnieć o Stefanie Olsdalu. W srebrnym garniturze, całym połyskującym, dzielnie towarzyszył, bądź przewodził gitarowej uczcie.
Jeżeli chodzi o repertuar bardzo przewidywalnie pojawiły się utwory najbardziej znane i lubiane przez wszystkich, jak "The Bitter End", czy "Every me and Every You". Wyśpiewane zostały także, razem z Brianem, od samego początku aż do końca, bez pominięcia żadnej linijki, pozycje takie, jak "Battle for the Sun", czy też "Nancy Boy". Nie mogło się także obyć bez "Song to say Goodbye". Każdy kolejny utwór wywoływał coraz większe brawa. Publika wpatrzona w Placebo, niczym w obrazek, wydawać się mogła spełniona. Taka też zapewne była, spotkanie z absolutem do emocji zobowiązuje. Niestety, pomimo najszczerszych chęci, nie mogłam dopatrzeć się odwzajemnienia tego rzewnego klimatu ze strony zespołu. Ciepła atmosfera uśmiechu nie opuszczała występujących, Brian nawet próbował swoich sił w języku niemieckim. Mimo wszystko była jakaś delikatna ściana. Nie można zarzucić tu braku kontaktu z publiką. Nie można też stwierdzić, że był on na tyle silny aby zespół dał z siebie wszystko. Dobra zabawa – była. Energia - była. Zadowolenie tryskające ze sceny – także. Zabrakło tylko odrobiny emocjonalności, choć publika nadrobiła za te lekkie niedociągnięcia. Ekstaza aż unosiła się w powietrzu. Upojeni słuchacze dali temu wyraz w brawach domagających się jeszcze i jeszcze. Niestety, czas na koniec koncertu był nieunikniony i tym samym na koniec festiwalu.



Placebo, jako zwieńczenie M’era Luny 2010, z całą pewnością było najbardziej spektakularnym występem. Zespół, niemal kultowy, wie jak zadowolić publikę, wie, jak manipulować uczuciami. Przejąć kontrolę nad setkami widzów – dla nich to nie problem. Czyż może być większa nagroda dla zespołu? Za Placebo można iść nawet na koniec świata.

Strony:
Autor:
Tłumacz: Poison_Ivy
Data dodania: 2010-11-23 / Relacje


Inne artykuły:




Najnowsze komentarze: