AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
Dark Circus Festival w Zielonej Górze


Czytano: 6054 razy


Wykonawca:

Galerie:

Ostatnie tematy na forum:

Przedmikołajkowy koncert w ramach festiwalu Dark Circus był jedynym, który odbył się w Polsce. Objazdowy namiot zawitał piątego grudnia 2014 roku do Zielonej Góry i rozłożył się w koncertowym pubie Rock Out, miejscu o niewielkiej przestrzeni, ale nadrabiającym przytulnością i niejako swojską atmosferą. Dość spore zainteresowanie wydarzeniem rodziło obawy, że klub może nie pomieścić całej liczby chętnych, ale - jak to zazwyczaj bywa - publika stawiła się w liczbie mniej więcej równej połowie oczekiwanej. A szkoda, bo to nie lada gratka dla fanów klimatycznych brzmień.

Zanim to jednak, jako pierwszy, po pewnym opóźnieniu, zaprezentował się Demoncast, izraelski zespół grający w zamierzeniu industrial rock, a w rzeczywistości nieporadną mieszankę płaskich riffów oraz niewyszukanego elektro. Nie jestem w stanie powiedzieć o ich występie nic dobrego oprócz tego, że grali krótko, nie katując za długo publiczności utworami o tak wyrafinowanych tytułach jak "Bitch". Być może, znalazły się osoby, którym to brzmienie odpowiadało, jednak oklaski na koniec ich wątpliwego show brały swój początek (w czym utwierdziła mnie pogawędka z innymi zebranymi), głównie we wdzięczności, że to już koniec. Cóż, najgorsze kąski trzeba przełknąć pierwsze, by później skupić się wyłącznie na przyjemności. Na szczęście, żaden z pozostałych zespołów nie miał zamiaru powtarzać wyczynu Demoncast.
Z pewnych powodów kolejność koncertów uległa zmianie w dniu festiwalu, nietypowo spychając "gwiazdy" - Stoneman oraz Otto Dix - przed Substaat i Kissin' Black.
Na ponowny występ Rosjan w Polsce czekaliśmy cztery lata. Dużo się od czasu Castle Party w 2010 roku zmieniło - przetasowania w składzie, wydano trzy (nie licząc projektów pobocznych) znakomite albumy, w pełni zasługujące na miano awangardowych. I tego dnia, marzenie fanów grupy, którzy stanowili większą część widowni, w końcu mogło się spełnić.
Pomimo uznania w 2013 roku dwóch nowych członków, Otto Dix wystąpili jako duet. To posunięcie, które napawało mnie optymizmem od pierwszej chwili  - w mojej opinii, nowy gitarzysta podczas koncertów zanadto skupia się na swoim ego, wprowadzając zamieszanie i niepotrzebny rodzaj wulgarności, odbierając muzyce uroku. Trasa świętująca dziesięciolecie okazała się więc powrotem do tradycji, powrotem do schematu klawisze plus kontratenor.
W mroku, przy migoczącym szaleńczo, ostrym białym świetle (cudem nie zanotowano ataku epilepsji) ucharakteryzowany demonicznie Michael Draw wraz z Marie Slipem na drugim planie rozpoczęli show od "Antichrist". I już od pierwszych chwil powróciły obrazy pamiętnych przedstawień z wokalistą, dzięki niesłychanej koordynacji mechanicznych ruchów z muzyką przemieniającym się w cyborga rodem z prozy Sterlinga. Wyróżniającą się gitarowym ciężarem kompozycję "Clay", opublikowaną niedawno na EP "X", zagrano jako drugą - na żywo wypada jeszcze potężniej, przy całej scenicznej otoczce.
Rozbudowany teatr, odznaczający się jednak głębokim autentyzmem, wymagał zróżnicowania środków i otwarcia na widownię (objawiającym się m.in. w śpiewaniu części refrenów po angielsku). Rzeczywiście, pod tym względem występ Otto Dix wybijał się ponad inne. Interakcja, łatwość w rozwiązywaniu napotkanych problemów związanych z niewielkimi wymiarami sceny, a przy tym poczucie humoru wskazują na doświadczenie sceniczne i profesjonalizm Drawa.
Od "Pandemonium" (z namaszczeniem publiczności sztuczną krwią), przez mizantropię w "Disease", kuszącą, kocią imitację w "The Beast" po masochistyczną autodestrukcję w "Beloved German" (któremu to wykonaniu towarzyszyły rytmiczne uderzenia bata) - widz odbywał wędrówkę przez każdą z tych twarzy człowieka, by w końcu skupić się na wrażliwości i poezji rozpaczliwego "Dream of Spring". Mimika, gesty czyniły z Drawa aktora odgrywającego całą plejadę emocji. Zaskoczeniem okazało się wykonanie delikatnego "Little Prince" z albumu "Wonderful Days" (tu performance z samolotami z papieru) - wybór nieoczekiwany, a bardzo satysfakcjonujący; intrygująco brzmiała klawiszowa solówka w miejscu dawnej partii skrzypiec Petera Voronova. Na zakończenie doczekaliśmy się utworu "Utopia" z obowiązkowym pokazem z udziałem flagi ZSSR, z czym Michael radził sobie doskonale mimo ograniczonej przestrzeni.
I nagle rzecz nieoczekiwana - członkowie Otto Dix zostają zmuszeni do przedwczesnego zakończenia występu: czas nagli. Głębokie rozczarowanie musiała poczuć publiczność, zafascynowana, skupiająca się na każdym geście wokalisty, wsłuchująca się w każdy dźwięk. I choć nie zagrano nic z "Anima", nic z "Mortem" - trudno byłoby nie zanotować tego koncertu jako jednego z najbardziej satysfakcjonujących wydarzeń w życiu. Występ nie do powtórzenia przez inną grupę - stworzenie, w które na scenie przemienia się Draw, opętuje zgromadzonych, a pod względem wrażliwości zespół wydaje się szczytem wśród innych grup pozostawionych na pogórzu. Może dlatego jako jedyni doczekali się na koniec głośnego skandowania swojej nazwy w atmosferze ogólnego ubóstwienia.
Udanym, choć z innych powodów, okazał się również występ Stoneman. Headliner miał zupełnie inne podejście do formy, w jakiej będzie obchodził jubileusz. W dziesiątym roku działalności, przechodząc pod skrzydła Danse Macabre, Szwajcarzy wydali "Goldmarie" - album, na którym widać jakościowy progres w stosunku do poprzednich dokonań. I który tego wieczoru ku niebywałej, jak mieliśmy się przekonać, radości publiczności, zagrali w całości.
Statyw z masywnym krzyżem, image idoli rock'n'rolla spod ciemnej gwiazdy. Nie pozostawiali wątpliwości, co ma się zaraz rozpocząć. Hedonistyczne, prawie rozpasane show od pierwszych dźwięków wzbudzało euforię i entuzjazm, a u żeńskiej części publiczności podniecenie. Niewiarygodna energia melodyjnych metalowych riffów i wokalu wypływała z klubu, skutkując tym, że nawet przypadkowi ludzie na ulicy zatrzymywali się w zastanowieniu, czy nie kupić biletów (brzmi nieprawdopodobnie, ale sam brałem w takiej rozmowie udział). Pewność siebie, brak okiełznania w połączeniu z takimi muzycznymi bombami jak "Liebeslied" czy "Mord ist Kunst", spadającymi bezlitośnie z głośników na scenę i wybuchającymi spazmami żywiołu przelanego na publiczność - stworzyły na chwilę piekło na Ziemi. Imponowało zaangażowanie i ciężka fizyczna praca członków zespołu, zwłaszcza gitarzysty, odpowiedzialnego też za chórki.
Najdłuższy koncert tego wieczoru niemal zmiótł Rock Out z powierzchni planety i mam nadzieję, że Szwajcarzy będą mieli okazję dokonać swojego dzieła w Polsce raz jeszcze.
Trudno nie czuć sympatii do duetu Substaat. Norwegowie zapewnili zgromadzonym udaną zabawę, prezentując utwory z drugiego albumu "Macht". I choć część publiczności traktowała ich występ z przymrużeniem oka, trudno nie przyznać, że potrafią rozkołysać tłum. Bez silenia się na mrok, bez typowo chłodnej skandynawskiej melancholii robią swoje, czyniąc każdego królem parkietu. Wpadające w ucho, ciepłe dźwięki electro niejednego ogrzały tego wieczoru.
Ostatni koncert należał do szwajcarskiego Kissin' Black. Projekt wydał niedawno swój pierwszy album i określa swoją muzykę jako "dark acoustic rock". Definicja trafna, ale nie uwzględnia żywiołowości i ciężaru podczas występów, budowanego przecież przez jedną tylko gitarę akustyczną w standardowym rockowym otoczeniu. Akustyk na amfetaminie! W rezultacie otrzymujemy coś na kształt "heavy rockabilly". Zaletą Kissin' Black jest również przejmujący często główną rolę, hipnotyzujący, transowy bas.

Szczególne podziękowania należą się ekipie Rock Out - za zorganizowanie after party, za inicjatywę w organizacji niebanalnych wydarzeń muzycznych, sprawność mimo pojawiających się problemów, a przede wszystkim - za otwartość i przyjazną, rodzinną atmosferę. Powodzenia w przyszłości!
Autor:
Tłumacz: kantellis
Data dodania: 2015-01-23 / Relacje


Inne artykuły:




Najnowsze komentarze: