AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
Wrocław Industrial Festival 2012


Czytano: 8024 razy


Wykonawca:

Galerie:

Ostatnie tematy na forum:

W dniach 8-11. listopada odbył się XI Wrocław Industrial Festival - wyjątkowe wydarzenie, które od 2001 roku przyciąga fanów industrialu i pokrewnych, niszowych i nierzadko trudnych w odbiorze gatunków.

Redakcja Alternation przybyła do Wrocławia w piątek, pierwszy z dwóch koncertowych dni, po czwartkowym klubowym warm-upie, na którym zagrali 11, Radio Royal i DJ Paradroid.

Festiwalowe koncerty dorocznie odbywają się w zaadaptowanym na salę koncertową dawnym kościele św. Katarzyny. Budynek, którego historia sięga końca XIII w. dawniej m.in klasztor dominikanek i kościół staroluterański, uległ prawie całkowitemu zniszczeniu w czasie II wojny światowej. W latach 70-tych. został odbudowany, a obecnie służy jako tzw. Sala Gotycka, w której organizowane są wydarzenia kulturalne. Klimat kościelnych sklepień i murów świetnie współgra z surową, industrialną muzyką prezentowaną na festiwalu.

Koncerty rozpoczęły się przyjemną punktualnością. Na pierwszy ogień poszedł australijski Scattered Order. Przyjemne trzaski pozornie przypadkowych dźwięków układających się w rytmiczne kompozycje, wypełniły ceglane mury. Po tym ciekawym projekcie na scenie pojawili się panowie z The Juggernauts w iście kosmicznych kaskach, porywając publiczność do tańca energetyczną, mocną, EBMową setlistą.



Kolejno usłyszeliśmy eksperymentalno-ambientowe trio Sardh. W skrócie: momentami nużące recytacje natchnionego wokalisty, niepokojące wizualizacje, maski alienów-jaszczurów i modyfikatory głosu, oraz przedmioty codziennego użytku, jak choćby metalowe grabie, wykorzystane jako instrument, z całkiem ciekawym skutkiem. Następnie na scenie pojawiły się suszone kwiaty, a za foliową zasłoną zagrał Tairy Ceron, czyli one-man band: AIT!. Muzyk, wytatuowany po szyję, na scenie WIF wyglądał bardzo elegancko. Ubrany klasycznie, na czarno, stał spokojnie za konsolą, odpalając kolejne papierosy prezentował swoje, głównie nowe kompozycje, różniące się od wcześniejszych dokonań projektu. Sporo ambientowych, tajemniczych dźwięków i recytacji tekstów głębokim, charyzmatycznym głosem przy zapachu kadzidełek. Po klimatycznym, onirycznym wręcz występie AIT! nadszedł czas na zespół DDAA, projekt jedyny w swoim rodzaju, legenda francuskiej sceny industrialowej lat 80-tych. Muzyka bardzo eksperymentalna - totalnie specyficzna konwencja, "połamana" muzyka, wokalizy, męczący język francuski, dziwne wizualizacje - dla mnie koncert (za) ciężki, muzyka niestrawna, ale De gustibus… itd.



Kolejno publiczność porwał do tańca brytyjski, legendarny Section 25. Zespół lubiany i wspierany niegdyś przez Iana Curtisa z Joy Division - nie bez powodu. Świetna, energetycznie-elektroniczna prezentacja odnowionej wersji bandu. Następnie, jak dla mnie highlight pierwszego dnia festiwalu - Portion Control. Misterna, mocna muzyka przy której nie sposób ustać w miejscu. Absolutny brak zastrzeżeń i niedosyt po występie, bo można by jeszcze długo tańczyć pod sceną!
Na koniec oczekiwany przez wielu, charyzmatyczny Boyd Rice ze swoim projektem pod kryptonimem NON. Charyzmy i wizerunku odmówić mu nie można, jednak słyszałam dużo głosów krytyki i osobiście również mnie nie porwał. Były odczyty, było dosłowne traktowanie gitary wiertarką, była konwencja artystyczno-symboliczna, ale mimo to występ okazał się dość nużący. Jak stwierdził jeden z uczestników festiwalu: Boyd'a trzeba znać i rozumieć. Nie rozumiem. I nadal pozostaję pod największym wrażeniem Portion Control.



Wrocław Industrial Festival przyciąga pasjonatów muzyki w pełnym tego słowa znaczeniu. Raczej brak przypadkowych osób, nie ma charakterystycznego dla wielu festiwali blichtru, pozowania. Mimo to nie brakuje ciekawych stylizacji. Militarne stroje inspirowane niemieckimi mundurami, wszechobecna czerń, klasyczne kroje, metalowe dodatki - czysty industrial. Pojawiła się także maska: świńska głowa, kilka stricte gotyckich strojów, a także zupełny casual - bo na WIF najważniejsza jest muzyka. Przekrój narodowości był spory - mnóstwo zasłyszanych rozmów w języku niemieckim, francuskim i angielskim, zespoły z Włoch, Belgii, Luksemburski Rome… Poziom festiwalu odpowiednio światowy. Całość sprawia wrażenie dopiętej na ostatni guzik, bez większych opóźnień, z dobrym rozplanowaniem przestrzeni w lokalu, miłą obsługą, przystępnymi cenami w barze oraz dostępnym na terenie festiwalu jedzeniem - w wersji slow-food: domowo, wegetariańsko, pysznie. Dostępne były stoiska z wydawnictwami, koszulkami, gadżetami muzycznymi. Jedynie niepalącym mogła przeszkadzać chmura dymu tytoniowego, roznosząca się po klatce schodowej łączącej szatnię i piętra Sali Gotyckiej. Szatnia była jednak sprytnie przemyślana - ubrania pakowane w foliowe worki nie przesiąkały wspomnianym dymem. Nagłośnienie było potężne i bez większych zastrzeżeń. Drzwi w toaletach i szyby w oknach dosłownie drżały.

Sobotnie koncerty rozpoczęły się z opóźnieniem, jednak impreza szybko nabrała tempa. Rozpoczął Nonstate, z całą gamą instrumentów i ciekawymi kompozycjami. Następnie wystąpił znany wszystkim Wieloryb, z ogromną liczba fanów pod sceną i niesamowitą, charakterystyczną dla siebie energią i kontaktem z publicznością, porwaną do tańca.



Wyciszenie po tym wybuchu entuzjazmu zafundował 7JK (kolaboracja projektu Job Karma i niesamowitego Matta Howden'a), z pięknymi, skrzypcowymi wstawkami. Późnej w transową podróż z inspiracjami kulturą Majów zabrał nas Tzolk'in, projekt twórcy Empusae, Nicolasa van Meirhaeghe, oraz znanego z Flint Glass Gwenna Tremorin. Rozbrzmiała rytualna, etniczna muzyka w połączeniu z elektroniką. Kolejno wystąpił francuski La Nomenklatur, który zafundował publiczności dawkę "prawdziwego industrialu", tj. dosłownie: bicia blachy. Panowie na scenie odtworzyli scenę walki, z uderzaniem w nagłośnioną blaszaną tarczę. Odczucia ambiwalentne, ale projekt ciekawy, a muzycy bardzo sympatyczni prywatnie i otwarci w kontakcie z uczestnikami festiwalu.



Sobotnia publiczność była o wiele liczniejsza, niż dzień wcześniej. W dużej mierze na pewno ze względu na długo oczekiwany w Polsce zespół Rome, który wreszcie dotarł do naszego kraju po kolejno odwoływanych wcześniej koncertach. "We're finally here" - powiedział z uśmiechem Jerome Reuter po wejściu na scenę. Występ był praktycznie przekrojem utworów z różnych płyt zespołu. Niektóre utwory zabrzmiały w zupełnie innych arażacjach, niż na płytach - m.in. przepiękne "Das Feuerordal" wyśpiewane przez wiernych fanów pod sceną. Było dużo gitary, marszowego tempa, charyzmatyczny głos Jerome'a… pozostał niedosyt. Czekamy na "pełnometrażowy" koncert. Jerome okazał się przesympatycznym człowiekiem, który chętnie rozmawiał i fotografował się z fanami po występie.



Po miłym wyciszeniu i ukołysaniu przez Rome, usłyszeliśmy mechaniczne, wwiercające się w mózg brzmienia projektu Winterkälte. Po dłuższym czasie oczekiwania, z dymu, którego było aż nadto wyłonili się legendarni Belgowie z The Klinik, charakterystycznie zabandażowani, z charyzmą i świetną muzyką. Klasa i kunszt w każdym tego słowa znaczeniu, idealnie na zwieńczenie koncertowej części festiwalu.



Uczestnictwo w tak dopracowanym przedsięwzięciu to wielka przyjemność. Ukłony dla organizatorów. Po pierwszej wizycie na WIF przywiozłam kilka nowych fascynacji muzycznych, ładnie wydany program festiwalu i masę zdjęć. Jestem zachwycona i zdecydowana wrócić za rok. Niecierpliwie czekam na przyszłoroczny line-up!

Strony:
Autor:
Tłumacz: kantellis
Data dodania: 2013-01-22 / Relacje


Inne artykuły:




Najnowsze komentarze: