AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
Castle Party 2006


Czytano: 63664 razy


Wykonawca:

Galerie:

Ostatnie tematy na forum:

Trzynasta edycja Castle Party pozostawiła dziwny niedosyt wśród stałych bywalców festiwalu. Koncertowo było zdecydowanie lepiej niż rok temu, co nie zmienia faktu, że „coś było nie tak”. Nie będę jednak narzekać już na dzień dobry i od początku do końca (z małymi lukami;) opiszę, co działo się na Bolkowskim zamku w ciągu ostatniego weekendu lipca 2006.

Piątek 28 lipca przejdzie chyba do historii jako największe rozczarowanie tegorocznej edycji. Przeniesienie imprezy na zamku na małą scenę zakończyło się zapewne nie jedną złamaną nogą wśród osób dzielnie tańczących po kamieniach na ciasnym dziedzińcu (tego dnia naprawdę można było mieć wrażenie, że ludzi jest znacznie więcej niż w latach poprzednich ale to chyba jednak TYLKO wrażenie). Jedynym jasnym, ale za to rekompensującym w dużym stopniu uniemożliwienie tańca i dobrej zabawy, punktem piątkowego wieczoru był występ grupy Job Karma. Muzyka połączona z niesamowitymi wizualizacjami zrobiła porażające wrażenie. Tylko w tym wypadku przeniesienie imprezy na mały dziedziniec wyszło na plus – pośród murów zamku wytworzył się wspaniały klimat, występ był zachwycający. Deszcz wypłoszył większość osób z dziedzińca do klubów, w tym mnie, toteż tu urwę relację z w tym roku mało tanecznego piątku.

W sobotę aż do występu Agressivy 69 można było zanudzić się na śmierć. No Name Desire rozpoczęło koncertowanie na zamku usiłując urozmaicić swój występ przez pojawianie się od czasu do czasu na scenie uzbrojonego w różniste bronie jegomościa, który miał chyba odwracać uwagę od kiepskiej gry, ale niestety nie był dość absorbujący. Występ De Facto odbył się wśród dzikich okrzyków niecierpliwych fanów Deathcamp Project – jak weszli tak zeszli, także znów bez szału. Sam Deathcamp Project wypadłby doskonale, gdyby nie ostre słońce psujące nieco mroczny image tego zespołu. Koncert bardzo przyjemny, ale nie ta godzina…

Hedone oraz Bończyk i Krzywański – występy, które trafiły na moment mojej obniżonej percepcji toteż nie komentuję. Deszcz, który to padał, to padać przestawał, uderzył z nową siłą podczas występu zespołu Agressiva 69. Tym razem ludzie bez parasoli nie pouciekali z dziedzińca a rozpoczęli coś na kształt pogańskich tańców na cześć sił natury (takie skojarzenie;]). Występ zdecydowanie udany, choć przyznam, że to zupełnie nie moje klimaty, ale zespołowi należy się uznanie za spowodowanie ruchu pośród publiczności.

Znakomity na scenie okazał się Funker Vogt – prawdziwie energetyczny występ rozruszał wszystkich w rytm „History”, „Killing Fields”, „Machinen Zeit” i wielu innych utworów. Wśród damskiej części widowni zachwyt wywołał zwłaszcza rozebrany do pasa wokalista - Jens Kästel.

Po tym pobudzającym występie na scenę wkroczył Clan Of Xymox. Występ jak zawsze dobry, pełen zarówno melancholijnych jak i nieco żywszych utworów – „A Day”, „There is No Tomorrow”, „Innocent”… zespół ten jednak niczym nas już nie zaskakuje, co uznaję za duży minus, na równi z brakiem kontaktu z publiką.

Tak oto nadszedł czas na najlepszy występ tegorocznego festiwalu – VNV Nation. Zespół zagrał znakomicie, a tłum szalał w rytm jego największych szlagierów „Epicentre”, „Genesis”, „Chrome”, „Carbon”, „Honour” i oczywiście odśpiewanego pięknie przez publicznośc „Beloved”. Ku uciesze tłumu zespół bisował dwa razy. Zabrakło jedynie oczekiwanego przez wszystkich kawałka „Electronaut”, co jednak nie zaszkodziło w żaden sposób całości występu, o którym wiele osób powiedziało, że był najlepszym widzianym przez nich w Bolkowie. Do tego te zapewnienia Ronana Harrisa, że uwielbia polską publiczność i oczywiście szybko do nas wróci – aż serce rosło.

Niedziela rozpoczęła się całkiem przyjemnie – koncert zespołu Dust Heaven do wybitnych nie należał, lecz stanowił miłą odmianę w stosunku do pierwszych występów z soboty. Po nich zagrało litewskie Mano Juodoji Sesuo prezentujące iście marny poziom, następnie Batalion D’amour, które przyznaję – przegapiłam, lecz słyszałam, że występ całkiem przyjemny. Delight… bolało jak zawsze, albo nawet mocniej – przykro to mówić, ale każdy kolejny raz jest gorszy od poprzedniego.

W końcu na scenę wkroczyło znakomite The Birthday Massacre, które swoim zaangażowaniem i niespożytymi zasobami energii podbiło serca polskiej publiczności. Utwory takie jak „Broken”, Happy Birthday”, czy „Blue” na żywo wypadły świetnie. Po koncercie było słychać głosy, że Chibi nie potrafi śpiewać, że to nie tak, tamto nie tak… cokolwiek by jednak nie powiedzieć, TBM postarało się dla polskiej publiczności jak mało który zagraniczny zespół, a do tego okazali się przesympatyczni w kontakcie poza sceną, co też pisze im się na plus.

Fading Colours lepiej jednak słuchać na płytach – wrażenie jest dużo lepsze. Niestety dobrą muzyką nie pozwolił mi się cieszyć niestrawny dla mnie wokal De Coy, ale aby być sprawiedliwą zaznaczę, że wielu osobom występ bardzo się podobał. Jakkolwiek kolejny raz szkoda, że odbył się w ostrym słońcu, nie zaś o zmroku.

Riverside oczarowało fanów gitarowego brzmienia, które w plenerze zaprezentowało się znakomicie i zgromadziło pod scena spory tłum.

Leaves’ Eyes zachwyciło wszystkich zwolenników cięższego brzmienia podwójną stopą i wokalem pozującej na diwę operową Liv Kristine. Nieznośnie przesłodzona wokalistka nawiązała wzorowy kontakt z publiką i rozruszała ją, a także zapewniła o wielkiej miłości do Polaków – tak oto i sobota i niedziela przyniosły nam dużą dawkę dowartościowania przez zagraniczne gwiazdy. Jak miło.

Ostatnie na scenę wkroczyło De/Vision, które wielu rozczarowało bezbarwnością swojego występu. Jednakże jak to zwykle bywa są i osoby koncertem zachwycone, lub chociaż z niego zadowolone, a takich w pierwszych rzędach nie brakowało. Z zaangażowaniem odśpiewane zostało przez tłum „Your Hands On My Skin”, za co zespół odwdzięczył się bisem. Występ stanowił przyjemny, ale stonowany akcent na zakończenie festiwalu. Ostatnia gwiazda zeszła ze sceny – pozostało rozejść się i czekać do przyszłego roku.

Czego brakowało w tegorocznym festiwalu? Poza nieudanym piątkiem do minusów zaliczę brak ekranów na dużej scenie, pustki na straganach na terenie zamku, niezależny oczywiście od woli organizatorów deszcz i brak ziemniaków tudzież ich niedostateczne walory smakowe – to nie moje odczucia, gdyż ziemniaków nie lubię, ale ogrom narzekań, jaki słyszałam z tej okazji zmusił mnie do myślenia o kryzysie ziemniaczanym jako największym potknięciu organizatorów.

W stosunku do zeszłorocznej edycji było jednak lepiej na płaszczyźnie koncertów, tak więc oby za rok było lepiej i nie powtórzyły się błędy z Castle Party 2005 i 2006. Rozczarowani czy nie – i tak czekamy na edycję 2007. Niektórzy już odliczają dni…
Autor:
Tłumacz: Ultima
Data dodania: 2006-08-10 / Relacje


Inne artykuły:




Najnowsze komentarze: