AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
M'era Luna 2014


Czytano: 9293 razy


Wykonawca:

Galerie:

Ostatnie tematy na forum:

Początek sierpnia w festiwalowym kalendarzu to obowiązkowo M'era Luna, tegoroczna edycja potwierdziła swój status jednej z najważniejszych imprez roku. Fantastyczna organizacja i bycie przygotowanym na każdą ewentualność to już znak firmowy organizatorów. Począwszy od coraz sprawniejszej wymiany biletów na opaski, przygotowanie pola namiotowego wraz z parkingiem, bogatą strefę gastronomiczną, skończywszy na przyjaznej załodze obsługi i ochrony wydarzenia, zawsze skorej do pomocy.

Stałymi już punktami programu w przeddzień głównych wydarzeń jest dyskoteka oraz fire-show, mające miejsce w tak zwanej wiosce pogańskiej, która stanowi tak jak by osobny mini festiwal na festiwalu:) Ma swoją malutka scenę gdzie przez cały dzień do późnej nocy bardowie, muzycy i inne adepci sztuk rozrywkowych dbają o swych gości. Uwadze nie umknie przepyszne jadło tam serwowane, zapachy wodzą za nos, więc tak pobudzone do pracy ślinianki nie dają za wygraną i w końcu nawet najtwardszy skusi się na jakiś specjał prosto  z ognia. A to dopiero początek osobliwości tego magicznego skrawka festiwalu.
Wracając do współczesności, zanim wejdzie się do hali na disco, warto się przejść dalej za hangar, by w świetle księżyca podziwiać widok jeszcze pustego, głównego placu pod główną sceną. Chwila zadumy zaliczona, po drodze można było spotkać przepiękne metalowe rzeźby, składające się chyba z miliona drobnych części ;) i wracamy na party! Nie czekajcie na nas, widzimy się rano pod sceną.

W stosunku do niektórych imprez M'era Luna koncertowo startuje dość wcześnie, pierwsze koncerty zaczynają się między godziną 11 a 12, stąd spora radość zespołu inaugurującego pierwszy dzień, czyli Aeverium. Tak jak się ekscytująco zapowiadał tak jak z bicza strzeliły sobotnie koncerty i wydarzenia towarzyszące. Napięcie zaczynało rosnąc od pojawienia się panów ze Szwajcarii. The Beauty of Gemina, niezależnie od tego czy grają na festiwalu czy koncert tylko pod własnym szyldem, zawsze są całym sercem dla publiczności, plus melodyjny głos Michaela, tego nie można było przegapić! Następnie szybkim krokiem w kierunku hangaru, na druga scenę, by złapać zespół Rabia Sorda. O nich podobnie jak o głównym projekcie można śmiało powiedzieć, że są marką, grają bardzo równo, zawsze żywiołowo wprawiając w zachwyt zgromadzoną widownię, która tylko domaga się więcej!

Starając się zobaczyć i usłyszeć możliwie najwięcej większość dnia ganiałam od sceny do sceny, zapewniając sobie tym samym mieszankę gatunków i styli muzycznych niczym spod barmańskiego shakera. Startując od niemieckiego Lacrimas Profundere, lekko melancholijnego gothic rocka, jednak niech Was nie zmyli ich początkowo smutnawy styl gry, potrafili też dorzucić do pieca, mocna gitara nie jest zła!, rozpoczęłam swój mały maraton. Dosłownie jak w dziecięcych wierszykach jak z kwiatka na kwiatek, skakałam po koncertach, lądując kolejno na: Solitary Experiments, Stahlmann, ASP, Das Ich, Paradise Lost, Leaether Strip, Subway to Sally, DAF, Marilyn Manson i Combichrist. Oczywiście nie sposób było być na każdym koncercie od początku do końca, głównie przez wzgląd na nachodzące na siebie godziny poszczególnych występów w line-upie. Wszystkie zespoły stawały na wysokości zadania porywając publikę w swoje odpowiednio elektroniczne, synth-popowe lub cięższe, bardziej instrumentalne takty.

Obyło się bez większych usterek technicznych, trzeba było tylko umiejętnie wyszukać dobrego punktu widokowego, a nie jest odkryciem, że z czasem tłumy narastały plus zawsze pamiętajcie o uzupełnianiu płynów! Sztandarowe elementy koncertów w wielu przypadkach także można odznaczyć z listy jak np. polewanie się wodą przez Gabiego z DAF;) Skoro już jesteśmy przy tej ekipie to każdemu życzę tyle mocy w dojrzałym wieku, można by pomyśleć, że weterani sceny to tylko wyjdą i "odklepią" swoje bazując na statusie legendy. Może u innych się to sprawdza, ale nie w tym przypadku, wulkan energii, ze sceny wywołał pogo, dokładnie po środku tłumu zebranego pod sceną, czym część uczestników była mocno zaskoczona ;). Ostatnimi czasy nie ukazał się, żaden nowy krążek, więc pewnie, dlatego setlista była skupiona wokół największych hitów projektu w tym "Mussolini" i "Tanz mit mir".

Gdyby nie znaczące różnice w repertuarze, zaprosiłabym na jedną scenę Paradise Lost i Subway to Sally, obydwu zespołom, przypadło grać o takiej porze, że słońce grzało wprost na scenę. Przed finałowym "Say Just Words" widać było, że wszyscy są już wymęczeni, jednak publice nie przeszkadzało to w dalszym wiwatowaniu. Cytując za Nickiem Holmesem "f*cking sun", dało popalić, ale czego nie robi się dla fanów.

Nadeszła upragniona przez wielu chwila, zasłony opadają, pierwsze dźwięki zapożyczonego od Mozarta "Requiem" akompaniowały rozpoczęciu show w wykonaniu zespołu Marilyna Mansona. Przed tym koncertem postawiłam sobie kilka pytań, które najbliższe 90 minut miało wyjaśnić.
Występ podzielę na dwie kategorie; wizualną i dźwiękową. Przy tej pierwszej właściwie nie ma się, do czego przyczepić. Do najbardziej znanych utworów zmiana aranżacji sceny, niejednokrotnie nawiązującej do stylistyki albumu lub teledysku, jak w przypadku utworów z Antychrysta. Gadżety, światła, jak by koncert zaczął się odrobine później to część efektów jak światła, dymy, były jeszcze bardziej widowiskowe. Drugi aspekt pozostawia już więcej do życzenia, niestety wokal Marilyna już nie ten sam, co głównie biło po uszach, gdy czekaliśmy na mocne niskie tony lub dłuższe wyciągnięcie z gardła ;), tak jak studyjnie znajdzie się na to rada, tak w występach na żywo, jest już ciężko. Oczywiście nic nie zastąpi usłyszenia na żywo "Rock is Dead", "The Dope Show" czy "No Reflection", to jednak już bardziej w formie sentymentalnej, brakuje już mocy w głosie wywołującej ciarki na plecach. Skupiając się na plusach, zespół mi świetny kontakt z publicznością, setlista pełna była hitów, w tym ukochane covery "Sweet Dreams" i "Personal Jesus", co dawało trochę poczucie rekompensaty, za czego już Marilyn nie przeskoczy. Podsumowując, warto było się pognieść w tłumie by uczestniczyć w koncercie zespołu, który wywołał niejedną mniejsza i większą burzę oraz wiele uśmiechów pośród nie tylko hardkorowych fanów ;)

Jak zapewne pamiętacie kolejne koncerty czasowo na siebie nachodzą, stąd stojąc blisko sceny na podczas show MM, można było usłyszeć zaczynając się przedostatni koncert pierwszego dnia, prawdziwą erupcję energii, – Combichrist. Po zamykającym zmagania sceny głównej "The Beautiful People" tłumy ruszyły w stronę hangaru, z którego dobiegały dźwięki konkretnej rozpierduchy ;). Nie było zaskoczeniem, że dostanie się do środka będzie wyzwaniem, ale fakt, mimo najszczerszych chęci okazało się to być niewykonalne. Tak wypełnionego po brzegi hangaru jeszcze nie widziałam, na całe szczęście organizatorzy są zapobiegawczy, dzięki czemu całość można było obejrzeć na sporym telebimie przed wejściem przy optymalnym nagłośnieniu. Chłopaki pokazali, że potrafią zrobić konkretny dym na scenie, tym razem w towarzystwie wielkiego pluszowego, różowego jednorożca ;) Głośno, mocno, głośniej! Publiczność szalała wtórując, do co lepszych ulubionych numerów oraz tych z ostatniego albumu "We Love You". "What the fuck Is wrong with you?" – od tego momentu atmosfera została podkręcona do maksimum aż do finałowego "Fuck that shit". Potem zaczęły fruwać pałeczki od perkusji, kostki gitarzystów, także niejeden szczęśliwiec wyszedł z ekstra zdobyczą po absolutnej muzycznej dziczy ;). Osobiście byłam już umordowana, więc wolnym krokiem ruszyłam ku namiotowi, jednak zwieńczeniem dzisiejszego dnia było show od Within Temptation. Nie jestem ich szczególną fanką, więc bez poczucia straty maszerowałam do celu. W każdym razie ogromny plus dla zespołu poza ogólnie dobrym występem za pokaz fajerwerków, jako wisienka na torcie po ostatnim utworze – "Ice Queen". Jeśli komuś było mało wrażeń lub posiadał niespożyte jeszcze pokłady energii przygotowane było wielkie, afterparty w hangarze z kilkoma DJ-ami jednocześnie lub opcja kameralna podłączyć się pod imprezkę przy polu namiotowym, do wyboru do namiotu ;).
 
Poza dobrociami typowo muzycznymi podczas festiwalu uświadczymy jeszcze wiele atrakcji i to właśnie nim postanowiłam poświęcić część drugiego dnia. Począwszy od strefy handlowej, obfitującej niemal we wszystko, czego gotycka, rockowa wola może zapragnąć, kwestia jedynie trafienia we właściwe miejsce. Od butów, kiecki, koszuli przez płyty CD, winyle na maskotkach, książkach i rzeźbach kończąc. W tym roku również był zorganizowany pokaz mody, tym razem z większym rozmachem. Niestety, aby móc go fotografować potrzebne było specjalne pozwolenie, które było udzielane tylko wybranej prasie.

Kolejną lubiana atrakcją są odczyty pisarskie i spotkania z autorami, oczywiście wszystko w języku niemieckim, co jest zrozumiałe, ale biorąc pod uwagę ile ludzi przyjeżdża z zagranicy, miło byłoby, chociaż na spotkanie z pisarzem zorganizować tłumacza. Na trasie do koncertowego hangaru napotkałam wesołą ekipę i ich smoczy korowód, jak się później okazało to ci sami artyści, którzy nieopodal sklepików wystawiali swoje niesamowite metalowe rzeźby w tym posąg Spider-mana i diabła prosto z piekła.

Miłym akcentem na festiwalu jest możliwość wysłania kartki pocztowej, a wszystko łatwo i praktycznie bez obsługowo. Wystarczy wybrać pocztówkę, wypełnić, zapłacić przysłowiowego euracza i wręczyć obsłudze. Do adresata dociera – osobiście sprawdziłam! Koncerty na głównej i hangarowej scenie wrą, aż miło patrzeć na radośnie snujące się między scenami tłumy. Tym sposobem zawędrowałam na koncert Hocico. Rozpierająca Erka energia udzielała się publiczności, co było czyste przyjemnością.
Nie ważne ile razy widzieliście ich na żywo to zawsze jest udana impreza, podobnie jak na tegorocznym WGT, Meksykańczykom towarzyszyli, Mariachi.

Tymczasem na głównej scenie był już Deine Lakaien, który koncertował także na ubiegłorocznej edycji M'era Luny, tylko w wersji akustycznej. Tym razem w pełnym składzie w towarzystwie perkusji. Poza utworami znanymi szerszej publiczności, pod koniec panowie zagrali na koniec dwa utwory z nowego albumu "Crystal Palace".
Medievalne klimaty rządziły drugim dniem festiwalu, po występie zespołu Heimataerde, kilka koncertów później fani mieli przyjemność uczestniczyć w koncercie niemieckiego In Extremo. Twórczość tych pierwszych to próba połączenia dark electro z EBM przy wykorzystaniu średniowiecznych instrumentów, dźwięków inspirowanych tą epoką. Po żywiołowym koncercie muzycy zaprosili swoich wielbicieli na spotkanie w wiosce pogańskiej. Dodam, że znakiem rozpoznawczym zespołu jest ich oryginalny image – strojem nawiązują do stylistyki uzbrojenia zakonu Templariuszy, hasanie po scenie w tym wszystkim to już spore wyzwanie. Drugimi, zapowiedzianymi już bohaterami średniowiecznych podbojów byli In Extremo. Berlińczycy przez 20 lat rwania swojej kariery nie zatrzymują się an zbieranych laurach i ponad 1,5 mln sprzedanych płyt. Występ zaczęli ogromnym hukiem i z jeszcze większym ze sceny schodzili, podkreślając to małym fireshow. Nic dziwnego, widownia sięgająca po horyzont, była zachwycona tym wybuchowym i skocznym koncertem.

Headlinerem w hangarze był występ dobrze nam znanych panów z zespołu Covenant. Absolutnie przepiękny, melodyjny głos Eskila działa jak balsam na duszę, atmosfera, jaka tworzą na koncercie wraz z muzyką tworzy coś tak unikatowego, że ciężko to oddać bez zaangażowania emocjonalnego. Zwłaszcza jak się jest fanem, dlatego starając się obiektywnie rzecz ująć; koncert był zbalansowanym połączeniem nowszych kompozycji z ostatniego "Leaving Babylon" z sztandarowymi hitami. Szczególnie zakończenie koncertu było ukłonem do publiczności, kolejno: "Der Leiermann", "Last Dance", "Call the Ships to Port" i bisowo "Dead Stars" Dziękujemy!
Z nieskrywaną radością powoli sunęłam niesiona tłumem ku wyjściu, a dalej prosto do namiotu, by jutro od rana rozpocząć powrót do rzeczywistości. Jeszcze rzut okiem na główną scenę, gdzie rozpoczął się już koncert głównej gwiazdy festiwalu, czyli And One. Zebrał jeszcze więcej wielbicieli pod sceną niż średniowieczne rebelie, a gromkie brawa i piski tylko świadczyły o ich zadowoleniu. Także, czego chcieć więcej?

Kolejnego festiwalu! Ten weekend dopiero, co się zaczął a już trzeba się organizować na powrót, zgodnie z porzekadłem, że dobre szybko się kończy, tylko, dlaczego tak szybko? ;)
Autor:
Tłumacz: Toshiro
Data dodania: 2014-12-02 / Relacje


Inne artykuły:




Najnowsze komentarze: