AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
Nocturnal Culture Night 2012


Czytano: 12401 razy


Wykonawca:

Galerie:

Ostatnie tematy na forum:

Zapakowaliśmy do samochodu ciepłe rzeczy, sprzęt, śpiwory, koce i ruszyliśmy na kolejny festiwal, tym razem NCN do Kulturpark Deutzen. Mimo objazdów i dużego ruchu na drodze udało się nam dotrzeć na czas. Zaraz na wejściu dostaliśmy grubą książeczkę, pełną pomocnych opisów każdego wykonawcy i dokładną rozpiską koncertów oraz mapą. Po odebraniu akredytacji i rozłożeniu namiotu na dobre, udaliśmy się na zwiedzanie ów malowniczego miejsca. Cały teren festiwalu niewątpliwie zachwycał, aby dostać się do Amfiteatru na którym miały odbywać się występy, trzeba było przemierzać urokliwymi alejkami parku. Ucztą dla oka były również finezyjne tunele wykonane z rozpiętych krzewów, dodatkowo podświetlane nocą lampami. Prowadziły one w stronę wioski pogańskiej, gdzie na czas festiwalu palono ognisko, i cały czas grano muzykę ludową.

Merzfeld ta grupa jako pierwsza zaprezentowała się na scenie amfiteatru. Nie tylko mechaniczność riffów, klawiszowe tło oraz konstrukcja utworów, przywodziła na myśl znany zespół. Również wyglądem oraz łudząco podobnym wokalem przypominają Rammstein'a. Mimo tego, że są jedną z wielu kopii, publiczność ich ceni. O atrakcyjności i profesjonalizmie zespołu świadczy fakt, że grupa występowała kilka razy na specjalne życzenie organizatorów i publiczności. Na NCN zaprezentowali się naprawdę dobrze i ze swej roli jako zespół "rozgrzewający" widownię, wywiązali się wzorowo. Jednak pomimo to, ich występ mógł irytować wiernych fanów samego Rammstein’a, bo kto chciałby kopie kiedy jest oryginał? Niewątpliwie właśnie przez to Merzfeld zebrał mieszane recenzje.
Duże brawa otrzymał A Life Divided Niemiecki zespół wykonujący muzykę electro- i synthrockową. Ciężkie, nisko zestrojone gitary, perkusja podana w szybkim tempie, monumentalnie brzmiące partie na klawiszach i przyjemny wokal - tak w skrócie można ich opisać. Od muzyków z A Life Divided czuć było niebywałe doświadczenie, a wokalista wyśmienicie zachęcał publiczność do zabawy.



O takich pozytywach nie można powiedzieć w przypadku zespołu z Wielkiej Brytanii, mam na myśli Nosferatu. Wokalista mimo tego, iż na przemian wił się i wygłupiał na scenie, to podszedł do piosenek bardzo emocjonalnie i introwertycznie. Brak kontaktu z publicznością tylko to wrażenie pogłębił. Poza tym, trzeba przyznać, że brzmią oryginalne i warto było ich posłuchać.
[photo:3,433,;nosferatu]
Klasyczne pieśni morza usłyszeliśmy w wykonaniu doskonale znanego niemieckiej publiczności Eric Fish’a. Bez wątpienia swoim występem zyskał sympatię festiwalowiczów, czego wyrazem były gromkie brawa i bisy. Mocna dawka szant porwała do śpiewania całą publikę i sprawił, że kołysali się oni niczym statek ulegający morskim falom.
Koncert w dniu pierwszym, który porwał mnie najbardziej, to brytyjskie KMFDM. Ich muzyka brzmi oczywiście szybko i brutalnie, oraz charakteryzuje się pokręconą techniką. Dali imponujący pokaz szaleńczej erudycji i wirtuozerskich zdolności instrumentalnych, a pewność ruchów zjawiskowej Sashy która spoglądała na publikę niczym zgłodniałe zwierzę, była doskonale wyczuwalna na głównej scenie; tym samym wypadli lepiej niż na M’era Lunie. Zespół posiada spore grono wiernych fanów, trudno więc dziwić się, że w piątkowy wieczór zapełnili oni niewielki Amfiteatr. Publiczność dosłownie szalała. Niech to posłuży za najlepszą rekomendację dla KMFDM.



Drugi dzień festiwalu otworzył zespół Opusculum zaraz po nim Versus, a następnie Fernthal. Ten wymieniony na końcu, zabrał publiczność w niesamowitą podróż po swoim prywatnym muzycznym świecie.- ukryta w ich utworach prostota sprawiała, że naprawdę wpadały w ucho.
Nie najgorzej wypadł The Wars, Primciple Valiente oraz Age If Heaven - jednak na ich występach gościło mało ludzi. Następnie pojawił się Eisenfunk - zespół, któremu udało się rozruszać publikę i dorównujący im poziomem Fliehende Strume.
Nova Spaces nie przekonał mnie do siebie. Zdjęcia członów zespołu z cyklu "bo zupa była za słona" umieszczone jako tło sceniczne odstraszały, zamiast zachęcać. Muzycy sprawiali wrażenie niedojrzałej w swoim warsztacie i nie przygotowanej formacji jeszcze nie gotowej w pełni do występu na takiej scenie. Jakakolwiek wartość muzyczna całkowicie zatraciła się wśród niepotrzebnych efekciarskich trików - mam tutaj na myśli podstawione dziecko (no ta bene tylko ono stało pod sceną i było umalowane na ten sam styl co muzycy), które zostało wciągnięte na scenę przez wokalistę w celu zrobienia kliku "zdjęć pamiątkowych"- prawie jak na zombie walk. Niestety w tym wypadku wyglądało to bardzo sztucznie.

The Beauty of Gemina został przyjęty entuzjastycznie i… nie zawiódł. Muzycy zaserwowali ciekawą mieszankę muzyki tanecznej o rockowym brzmieniu, przy której jednocześnie można się było zrelaksować i pozwolić, by ciało i umysł nieco odpoczęły.
Występ Sono był dla nas wielką niespodzianką, bo nikt się tego nie spodziewał. Pojawił się on na scenie w zamian za Conjure One. Od samego początku występu wiedziałam, że ten koncert będzie niezwykle energetyczny. Publiczność zgromadzona pod sceną równie szybko załapała bakcyla, oddając się tańcom i pląsom.

Dzień drugi przyniósł tak naprawdę tylko kilka koncertów, o których warto było wspomnieć, w tym koncert, który dla mnie był najlepszym z całego festiwalu. Ten tytuł nie mógł zgarnąć nikt inny, jak Suicide Comando. Chociaż zagrali to samo, co na tegorocznej M’era Lunie, wypadli znacznie lepiej. Długo byłam pod wrażeniem całego występu. Wszystko zgrało się w 100% idealnie. Szalejący Johan Van Roy na tle wyświetlanych wizualizacji to eksplozja niesamowitej energii. Nie zabrakło oczywiście takich kawałków jak "Bind Torture Kill", "Attention Whore", "Die Motherfucker Die" oraz "Hate Me". Moc rozsadzała scenę na drobne kawałeczki. S.C. zabisował utworem "See you in hell".



Przez ponad godzinę cały amfiteatr wybuchał tanecznie i płonął żywym ogniem. Późnym wieczorem zagrał jeszcze Dive na małej scenie oraz Peter Hook & The Light na dużej. Oba występy bez skrupułów zawładnęły nawet tymi, którzy byli już zmęczeni lub olśnieni jeszcze magią S.C.

Hekate
zakończył sobotnie występy – folkowa formacja pokazała się z niezłej strony. Niczego nie brakowało, niczego także nie było za dużo. Każdy element był idealnie wyważony, co zaliczyło koncert do puli tych udanych. Występ Hekate może nie przyniósł jakichś wielkich zaskoczeń, ale na pewno ich spokojny repertuar bardzo pasował klimatem do całości festiwalu.



Początek ostatniego dnia festiwalu przyniósł wielkie rozczarowanie. Najpierw nieciekawe The Flood, następnie… Rummelsnuff? Nie, nie, jeszcze raz nie. Wystarczyło spojrzeć- jak Popeye po szpinaku. Porażka. Ostry electro punk w wykonaniu kolesia postury Pudzianowskiego (albo większego), który robi pompki i przysiady podczas swojego występu. Do dzisiaj nie mogę zrozumieć tego tłumu na jego koncercie (?) Może urażę tym fanów tegoż zespołu, ale nie będę się tutaj więcej rozpisywać. Po wspomnianych niewypałach obawiałam się kolejnego występu. Tying Tyffany był dla mnie pewnego rodzaju znakiem zapytania, który błyskawicznie zamienił się w olbrzymi, nacechowany pozytywnie wykrzyknik. Zespół niemal zmiótł z powierzchni sceny poprzedników Cronos Titan (w skrócie: zacinający się playback; zasłużył na miano najgorszego zespołu) oraz nudny Substaat. Wartością samą w sobie zespołu Tying Tyffany jest niewątpliwie kobiecy wokal - mocny i zadziorny. Przyciągającym jak magnes publikę a zarazem ogromnym atutem jest również uroda wokalistki, dzięki czemu przez cały występ skupiała na sobie uwagę męskiej (choć nie tylko) części publiczności. Debiutancki album Tying został wydany w 2005 roku, powstał on z pasji do mrocznej muzyki industrialnej, punkowej oraz jej wcześniejszych doświadczeń jako DJ-ki działającej na scenie EBM. W szczególności upodobałam sobie kawałek "Show Me What You Got" oraz " Miracle". Zespół zagrał również szybko wpadający w ucho utwór "Drownin" z najnowszej płyty "Dark Days", White Nights (2012). Gdy wychodzili na scenę wiało pustkami. Gdy zaś kończyli, pod sceną zaobserwowałam niegasnący, rozgrzany do czerwoności tłum, z którego emanowało muzycznym szaleństwem.



Tak intensywnej scenicznej zabawy pod sceną nie potrafiły wykrzesać nawet występujące w dalszej kolejności Angelspit oraz Pink Turns Blue!



In Legend rodzaj ich muzyki można określić jako piano metal. Pomysłowe połączenie zmuszających wręcz do tańca rytmów i metalowej energii nie pozwoliło mi ustać w miejscu przez niemalże cały występ grupy. Wszyscy bawili się doskonale. Każdy sobie podrygiwał, pomachiwał włosami (jeśli miał:]) i potupywał, a ci co znali tekst gromko ryczeli razem z chłopakami ze sceny. Ach, tych długich, rozwianych włosów można było tylko pozazdrościć. Szkoda, że nie zagrali na dużej scenie.



Clan of Xymox tej holenderskiej grupy nie trzeba przedstawiać. Syntezatorowe melodie i charakterystyczny głos wokalisty, jak zawsze przyprawiały o dreszcze na skórze. Publiczność raz kołysała się do rytmu, a w jednej chwili stała jak sparaliżowana. Ekstaza niektórych fanów sięgała granic. Po nastrojowym koncercie rozległy się brawa i okrzyki zachwytu.



Agonize to jest taki zespół, który wywołuje wrażenie już w momencie wejścia na scenę. Wokalista to diabeł we własnej osobie. Rekwizyty, jakimi posługiwał się podczas tworzenia swojego muzycznego spektaklu, oraz sposób ich użycia plus hektolitry wylanej sztucznej krwi wprawiały w osłupienie. Publika podzieliła się na dwie grupy pierwsi podziwiali potężny głos wokalisty i magnetyzm, którym emanował na scenie oraz w całości oddali swoje zmysły we władanie występujących na scenie muzyków. Drudzy… uciekali spod sceny.. Było na co popatrzeć ;)



Jak wiadomo Spock bohater serialu Star Trek jest kosmitą; Tak też brzmiała nazwa szwedzkiego synth-electro-industrialnego projektu, który wystąpił jako gwiazda wieczoru kończąca cały festiwal. S.P.O.C.K (Star Pilot On Channel K) pojawiając się na scenie wywołał u mnie salwę gromkiego śmiechu. Trzech Dziadków z szerokim bananem na ustach przebranych w coś na wzór kosmicznych kombinezonów - muzycznie nie w moim guście i było trochę fałszu - na pierwszy rzut oka kicz. Jednak po jakimś czasie przekonał mnie do siebie charyzmatyczny wokalista, który tańczył i bawił z lekka autoironicznym podejściem do własnego wizerunku. Potrafił jednym gestem podporządkować sobie publikę. Były jakieś żarty, absolutnie nieistotne wtrącenia, ale było całkiem fajnie. Publiczność dosłownie szalała. Dużym plusem były grane przez nich covery znanych utworów, przy których każdy mógł się świetnie bawić popijając przy tym dobre piwo.



Nie zostaliśmy do samego końca ich występu. Postanowiliśmy wracać do Polski. Przy samochodzie, patrzeliśmy na rozgwieżdżone niebo i wsłuchiwaliśmy się w ostatnie nuty dobiegające ze sceny. Nie śpieszyło nam się - może właśnie dlatego niespodziewanie na deser dostrzegliśmy jeszcze strzelające fajerwerki kończące cały festiwal. Przyjemna niespodzianka. Wyglądało to naprawdę cudownie! Nasza wizyta w tym miejscu nastroiła nas radośnie na najbliższe dni.
Być może pojawimy się tutaj ponownie, za rok, na kolejnej edycji.

Strony:
Autor:
Tłumacz: harpia
Data dodania: 2013-01-14 / Relacje


Inne artykuły:




Najnowsze komentarze: