AlterNation - magazyn o muzyce Electro, Industrial, EBM, Gothic, Darkwave i nie tylko
Wave Gotik Treffen 2008


Czytano: 28531 razy


Wykonawca:

Galerie:

Ostatnie tematy na forum:

Co roku w okresie zielonoświątkowym, Lipsk (Niemcy) zamienia się w centrum muzyki dark independent. Tysiące ludzi przyjeżdża z różnych stron świata na największe wydarzenie tego typu w Europie, jak nie na świecie. W tym roku miałam okazję odwiedzić Festiwal i powiem krótko: Warto tam pojechać!

Na miejsce dotarliśmy w przed dzień, około godziny 23. Po załatwieniu drobnych formalności, takich jak bilet wstępu i opłata za pole, ruszyliśmy pełni nadziei, że uda się nam rozłożyć namiot szybko mimo wszechobecnej już ciemności. Na samym wstępie można było odczuć niezwykły klimat, a ilość zgromadzonych osób robiła niesamowite wrażenie. Poczułam przedsmak tego co czeka mnie podczas nadchodzących dni...

Piątek 9.05

Po jakże zimnej nocce nastąpił jakże gorący poranek, który szybko postawił wszystkich na nogi. Pozostała kwestia ostatecznego dopełnienia formalności i już z plakietkami prasowymi gotowi byliśmy do zwiedzania dalszego terenu.

Na początek warto powiedzieć parę słów o pobliskiej wiosce pogańskiej. Prezentowały się tam dwie sceny – duża i mała – fenomenem dla mnie było ustawienie większej idealnie nad pełnią księżyca, która towarzyszyła skrzętnie praktycznie całemu wydarzeniu. Trzeba dodać, że artyści występowali bez żadnego nagłośnienia i przy pomocy nietuzinkowych instrumentów takich jak kobza czy harfa. A dodatkiem do tego był panujący miejscami klimat rodem z czasów średniowiecznych.
Warto było zaglądać do wioski parokrotnie podczas Festiwalu.

Ok. godziny 16 ruszyliśmy na pierwsze koncerty do Werk II Halle A.

Na początku wystąpił zespół Beati Mortui z Finlandii. Był to ich debiut sceniczny, podczas którego zaprezentowali szereg utworów pochodzących z ich pierwszego albumu "Modus Operandi". Niestety mało obiecująco, zarówno pod kątem wizerunku scenicznego jak i pod kątem muzycznym. Zespół zdecydowanie słabiej brzmi na żywo niż na płycie, nie wspominając o tym że z trudnością można było zrozumieć o czym śpiewa wokalistka. Miejscami wydawało się nawet, jakby była trochę zagubioną owieczką na scenie i nie do końca wiedziała jak się na niej zachować. Tak więc obeszło się bez zachwytu zarówno z mojej strony jak i publiczności, która wpatrywała się bezwiednie oczekując występu kolejnego zespołu którym był...



Ashbury Heights. Przyznam szczerze, że nie spotkałam się nigdy wcześniej z tym zespołem. Moje pierwsze wrażenie? Kolejny projekt industrialny brzmiący jak skoczne disco! Oj, nie definitywnie nie moje klimaty. Ładny Pan i ładna Pani, całość kolorowa i jak dla mnie po prostu za słodka. Choć śmiało mogę powiedzieć, że pod koniec nie było strasznie i takie kawałki jak "Penance" czy "Cry Havoc" przeżyłam całkiem nieźle, oddalając się coraz bardziej od sceny w kierunku upragnionego picia - nie dość, że na dworze panował upał to i w środku trudno było oddychać.



Trzecim i ostatni zespołem jaki usłyszałam tego dnia w owym miejscu był Santa Hates You. Początek zapowiadał kolejne moje rozczarowanie, choć im dalej tym lepiej. Tutaj uwagę zwróciłam dopiero na utwór trzeci "Sugar And Spice" i kolejny "Karoshi". Wydawało mi się, iż robi się coraz dynamiczniej. I być może im dłużej bym została tym podobałoby mi się bardziej, jednak nastąpił najwyższy czas by przenieść się w inne miejsce, do Agra Halle – największej Hali w Lipsku.



Tu na początek projekt Das Ich. Legenda mrocznej sceny niemieckiej i nie tylko, który porwał publikę zarówno muzyką, jak i swoim oszałamiającym wyglądem. Dwa dynamiczne diabły w mgnieniu oka opanowały scenę i karmiły publiczność sporą dawką energii – swoją drogą jak na wiek artystów trzeba przyznać, że dali z siebie naprawdę wszystko. Zespół zaprezentował kawałki pochodzące z różnych albumów począwszy od "Der Schrai" poprzez takie jak "Garten Eden", a kończąc na świetnym mocno bitowym utworze "Uterus", który zamykał cały występ.



Myśl, że może być już tylko lepiej popsuła mi kolejna formacja Sigue Sigue Sputnik. A zapowiadało się tak pięknie! Rozpoczęcie w postaci kultowego finału Carmina Burana "O Fortuna", ciemność, i nagle na scenie pojawiają się Panowie kolorowi niczym papugi faliste, że już nie skomentuje tego jak intro miało się do muzyki, która nastąpiła zaraz po nim. Tak, tak rock’n’roll pokroju Elvisa Presleya z całą rzeką nutowego przesadyzmu, z odrobiną dodatku w postaci elektroniki.
I na tym pozwolę sobie ten temat zakończyć z racji, iż nic pozytywnego o tym zespole z siebie na pewno nie wydobędę.



Zszokowana poprzednim koncertem z mieszanymi odczuciami witałam kolejny projekt jakim był Unheilig. Być może po części za sprawą poprzednika - nie było to nic co by zwaliło mnie z nóg, zarówno z pozytywnego jak i negatywnego punktu widzenia. Ładnie oprawiona scena świecami, a muzycznie dobra mieszanka energii i spokoju w postaci utworów pochodzących z najnowszego albumu "Puppenspiel". Odczuwałam jednak, iż publiczność zostałą usatysfakcjonowana.



No i w dalszej kolejności przyszedł czas na Blutengel. Zaczęło się niewinnie, piękne delikatne intro i świetne wizualizacje, i de facto wizualizacje to jedyne co świetne pozostało do końca. Motywy księgi i wędrującej dłoni po labiryncie do punktu kulminacyjnego, dobrze dobrane fragmenty m.in. z filmu "Królowa Potępionych" do jednego z lepszych moim zdaniem utworów "Bloody Pleasures". Właściwie to było czym nacieszyć oczy. Dużo pięknych pań stylizowanych troszkę na czasy starożytne, długie suknie z przewagą bieli, do tego pirotechniczne motywy, a nawet i zabawy z ogniem. Nie zabrakło także "wampirycznych" gestów w postaci na wpół rozebranych kobiet z miejscowymi śladami krwi. Niestety w kwestii muzyki uszy więdły, puchły i co tylko mogły. Słyszałam wcześniej, iż zespół na żywo brzmi tragicznie, ale tutaj już sam fakt zwalania na problemy techniczne nieumiejętnego wpasowywania się w playback był komiczny. W konsekwencji zespół playback sobie darował no i jak można się domyśleć było jeszcze gorzej. Nie jest to mój faworyt pod żadnym względem, ale przychylam się zdecydowanie bardziej do tego co usłyszeć można na płycie.



No i nastała pora na główną gwiazdę wieczoru, którą tego dnia był zespół Paradise Lost. Ilość wciąż przybywających ludzi wypełniających halę po brzegi świadczyła o tym, że nie byłam jedyną oczekującą na to co nam zaprezentuje Nick ze swoją ekipą. Chyba na tym koncercie nie zawiódł się nikt! Zespół wkroczył na scenę i od samego początku z utworem "The Enemy" porwał publikę. Trzeba przyznać, że był to prawdziwy koncert na miarę gwiazdy ciężkiego rocka. Bez żadnych dodatkowych efektów czy strojów – wystarczył typowy luz, jeansy, koszulki – a i tak uwaga skupiona była maksymalnie na zespół. Ponad 10 kawałków ze starszych jak i nowszych albumów m.in. "Ash and debris", "True Belivef", "Requeiem", czy "Gothic". Jak długo grać można było, tak długo grali – i jak to się ładnie mówi – dali chłopaki czadu!



Podsumowując, tego dnia najciekawsza okazała się być końcówka, i niestety rosło moje oczekiwanie wraz z obawą o to co będzie dnia następnego. I jak się później okazało niepotrzebnie...

Sobota 10.05

Jakie szczęście, że z pola namiotowego do Agra Halle mieliśmy jedynie 5 minut drogi. Tego dnia właśnie tam nasłuchiwaliśmy i przyglądaliśmy się wszystkim koncertom.

Na pierwszy ogień Jager 90. Ok. zaczęło się energicznie, pełna dynamika, publika poruszona. Ale podsumowując cały koncert to dla mnie jedna długa niekończąca się piosenka, czyli wszystko jakby takie za bardzo podobne. No i gdzieś tam będąc pośród tłumu udało mi się wypatrzyć świetne pomarańczowe buciki wokalisty. Być może ten element miał skupiać uwagę widzów? No i skupił, dzięki nim zapamiętałam ten zespół.



W kolejce projekt Cyborg Attack. Co tu dużo mówić, oczywiście że ten dzień podobał mi się ze względu na większą dynamiczność, więcej elektroniki, bitów itp. I to też zaczęłam odnajdywać od występu Punishera i pozostałych trzech członków formacji. Zaprezentowali utwory z wszystkich trzech płyt, najbardziej utkwił mi w pamięci "Psycho X" oraz "Trauma". Nic nadzwyczajnego, ale jednak w jakiś sposób urzekł mnie ich występ i rozgrzał w oczekiwaniu na kolejną gwiazdę.



A kolejną gwiazdą był Reaper. Jeden z koncertów na który czekałam podczas tego Festiwalu. Być może dlatego spodziewałam się czegoś nadzwyczaj dobrego, co w konsekwencji oczekiwań moich nie spełniło, a okazało się być po prostu poprawnym występem. Mimo to nie mogę powiedzieć, że się źle bawiłam. Z przyjemnością tuptałam do rytmu takich kawałków jak "memento mori", "rebuste maschine", czy jednego z lepszych "x- junkie". Sam wokalista nieźle tryskał energią, skacząc co jakiś czas od lewej do prawej strony sceny, zarażając tym samym ludzi podskakujących coraz liczniej do bitu. Zespołowi towarzyszyły też ciekawe leśne wizualizacje. A na sam koniec pożegnano nas moim ulubionym kawałkiem z najnowszego albumu zespołu "she is a devil and a whore", przy którym większa już ilość osób niemal oszalała. Przy okazji jeśli mowa już o publice – spodziewałam się trochę więcej ludzi.



Po silnej dawce bitów, nastąpił łagodny kwiatek w postaci Spectra Paris. Projekt muzyczny firmowany przez Elene Alice Fossi, która jest jednocześnie jedną z liderek legendarnej włoskiej elektronicznej grupy Kirlian Camera. I tu poruszona została zwłaszcza męska część publiki. I nie ma się co dziwić bo wokalistka na scenie prezentuję się równie ładnie co na zdjęciach. Ogólnie to można stwierdzić iż to była sama słodycz, a cały występ był naprawdę dobrze skomponowany, przemyślany. Dobre wizualki w postaci m.in. różnych mangowych kreskówek, które sprawdziły się świetnie podczas pierwszego utworu "Spectra Murder Show" jakim Panie zaczęły. I naprawdę dawno nie słyszałam takiego żeńskiego wokalu na żywo! Delikatny, porywający i jednocześnie mocny głos. Rozpłynęłam się przy coverze "Mad World", a zaraz po nim trwałam w transie przy "Falsos Suenos". Wszyscy wpatrywali się na ten udany show. No i niestety pod koniec mieliśmy okazje przekonać się też jak działa niemiecka precyzja – czyli jak punkt zaczynać to i punkt kończyć, jak nie to wyłączenie prądu...



Signal Aout 42 - ten zespół był następny i przyznam szczerze, że jeśli chodzi o muzykę to nie była dla mnie niczym szczególnym i wyróżniającym się. Show uważam za średni. Ot co, wokalista chodzący w tą i z powrotem krzyczący do mikrofonu, co jakiś czas wydobywający z siebie dziwne dźwięki. Większą uwagę przykuwały za to wizualizacje, zwłaszcza do utworu "Dead is calling" gdzie urzekł mnie rysunkowy kościotrup – coś prostego ale za to z odrobiną finezji.



Wreszcie przyszła pora jak dla mnie na główną gwiazdę wieczoru. Mogę się nawet pokusić o stwierdzenie najlepszego występu jaki w ogóle miałam okazje zobaczyć podczas całego festiwalu! Meksykański duet HOCICO. Coś niesamowitego! Atmosfera jaka tworzyła się przed występem chłopaków już zapowiadała wysokie oczekiwania publiki. W błyskawicznym tempie hala wypełniała się nowo przybyłymi ludźmi, trudno było się gdziekolwiek przemieścić (a przypomnę, że Agra Halle jest największą do dyspozycji halą pośród całego Festiwalu!). Tu już śmiało mogę powiedzieć, że zaprezentowano nam show jakich mało! Zadbano o każdy szczegół, było na co popatrzeć, było co posłuchać. Już pierwsze dźwięki powodowały u mnie ciarki na skórze, które podwoiły się gdy na scenie rozpoczął się niesamowity spektakl! Intro w postaci pokazu historycznego, odprawiono na naszych oczach coś na styl rytuału azteckiego. Bębny, ogień, pióropusze, taniec, a w tle do tego wizualizacje przedstawiające najpierw czaszki, a później azteckie symbole. Dalej nastąpiło odliczanie, przyspieszenie bębnów, kulminacja i na scenę wkroczyli główni bohaterowie. Nie spodziewałam się takiego koncertu, emocje sięgały zenitu! Energia, energia i jeszcze raz energia. Całość wypadła naprawdę wspaniale, a wizualizacje z elementami azteckiego klimatu przewijały się przez cały występ, świetnie współgrały z utworem "Bloodshed". Na koniec również byliśmy świadkami rytuału, jakim nas przywitano. Niezapomniane przeżycie, z przyjemnością obejrzałabym ten koncert raz jeszcze!



Wiedziałam, że trudno będzie przebić taki występ, i oczywiście się nie pomyliłam. Zawód mi sprawił kolejny zespół Covenant, który na początek by rozgrzać publikę, a dokładniej wstrząsnąć nią, zaczął od "20hz". Chłopcy postawili w sumie czysto na muzykę, nie było żadnych dodatkowych specjalnych efektów, pomijając kolorowe "światełka", które migały w rytm granego rytmu na scenie. Wszystko wyglądało dość nowocześnie, stylowo, bez żadnej przesady, kolorowo i miło. Muzycznie natomiast uważam, iż projekt stać na dużo więcej. Bo odniosłam wrażenie, że po prostu przyszli, zagrali i poszli. Jeśli chodzi o repertuar można było usłyszeć takie utwory jak: "Come", "Stalker", Invisible & Silent", czy "Dead stars", "One world, one sky". Całość była poprawna, ale nie na tyle by mnie zachwycić, nie na tyle by przyćmić występ swoich poprzedników.



Jako Ostatni tego wieczoru według rozkładu wystąpił Northern Lite. Kompletnie niezrozumiała kolejność jeśli chodzi o umiejscowienie zespołu. Po rozchodzącej się już nieco publice sądzę, że nie ja jedyna myślałam w ten sposób. No ale do rzeczy... pierwsze dźwięki "Go With The Flow" i jak na tą porę (okolice godziny 1:00) mało żywiołowo... track nr. 2 "In Control" i tu nastąpiło ziewnięcie, które swą powtarzalnością pogłębiło się wraz z kolejną nutką "I'm So Glad". Nadeszła zatem odpowiednia pora udania się do namiotów i zregenerowania sił na dzień następny, na który to wyczekiwałam najbardziej.




Niedziela 11.05


W planach pobyt zarówno w Werk II Halle jak i Agra Halle. Zaczęliśmy od tej drugiej, gdyż było wyjątkowo wcześnie. Zadebiutował na scenie jako pierwszy Atomic Neon – niestety po trzech piosenkach mieliśmy dosyć, nie ta pora na tego typu klimaty. Przykrością dla zespołu z pewnością był fakt, iż na ich występie pojawiło się niewiele, bo zaledwie ok. 50 osób. Ale może wynikało to właśnie jak już wspomniałam ze zbyt wczesnej pory, dodatkową uporczywość sprawiał niesamowity upał na dworze zwłaszcza, że była to godzina popołudniowa.



Zmierzając ku wyjściu przeszliśmy do hali obok, gdzie prezentowały się różnego rodzaju fetishowskie, gotyckie sklepy. Ubrania, buty, dodatki, biżuterie, a nawet i wampirze zęby na zamówienie! Mini centrum handlowe z niesamowitymi kąskami dla wielbicieli klimatu. Dalej skierowaliśmy się do Werk II Halle. Zapowiadało się naprawdę dobrze, byłam podekscytowana oczekując występów.

Zostaliśmy przywitani rythm-noisem duetu Geyhound. Dość interesujący początek i przedsmak tego co szykowało się dzisiejszego wieczoru. Ludzie dopiero się gromadzili, chłodzili zimnymi napojami i lgnęli pod scenę wabieni hipnotycznymi dźwiękami "earthstomp", czy "autoerotic". Nie zabrakło efektów scenicznych takich jak światła, dym czy stroboskopy. Panowie tak jak zaczęli tak trzymali do końca.



Wreszcie hala zaczęła się rozkręcać, wreszcie zaczęła się bujać i porywać do coraz bardziej szaleńczego tańca. Oczom widowni ukazało się "czterech jeźdźców apokalipsy" czyli Noisuf-X, którzy bez większego wysiłku podkręcili i jeszcze bardziej rozgrzali imprezę. Nie obeszło się bez starych hiciorów jak "Toccata del Terrore", "My Time", "Orgasm" oraz nowych jak wspaniałego "Hit Me Hard", przy którym publika skakała wykrzykując słowa utworu. Występ jak najbardziej udany, jak najbardziej niezapomniany!



Po takich dawkach energetycznych jakie nam zapodano przyszedł czas na nieco odpoczynku, którym obdarował nas Nullvektor. Industrialne dźwięki przez cały występ koiły i uspokajały zmysły, choć muszę powiedzieć że znalazły się osoby, które miały niepohamowane siły energii i potrafiły przytupywać, skakać i tańczyć przez wszystkie możliwe występy - za co jak najbardziej podziwiam.



Przyznam szczerze, że osłupiałam. Bahntier - najciekawszy, a zarazem najdziwniejszy koncert jaki miałam okazje widzieć podczas całego festiwalu. Myślę, że wielu pośród publiki podzielało moje zmieszanie, gdyż głównie skupiano się na tym, by przyglądać się co zespół miał do przedstawienia niż podążaniu za rytmem tanecznej muzyki, która swoją drogą miejscami potrafiła hipnotyzować/narkotyzować. Trudno mi jest wyrazić zarówno zdanie pozytywne jak i negatywne. Pozostanę neutralna. Przybliżmy... Na scenie wokalista, niczym na statku targanym przez huragan na morzu, balansował sobie a to w jedną stronę, a to w drugą. Parokrotnie odnosiło się wrażenie, że zaraz spadnie ze sceny, na szczęście postanowił na scenie pozostać, co nie zmienia faktu, że sporadycznie się na niej kładł bądź rzucał. Co jakiś czas towarzyszyły mu dość ciekawe rekwizyty, tudzież ciekawie zawinięta ręka w bandaże, które gdzieś po drodze były coraz bardziej rozwijane, nie mówiąc o kontynuacji przedziwnych ruchów czy czynów jak plucie sobie w własną dłoń. Co autor miał na myśli? Jeśli chciał szokować i wzbudzić kontrowersje, cel poniekąd został na pewno osiągnięty. A całemu "spektaklowi" towarzyszyły kolorowe wizualizacje np. na wpół nagich kobiet przy kości tańcujących z maskami na twarzy. Musze przyznać, iż przykuwały uwagę wszelkie obrazy jakie pojawiały się w tle zespołu. Zdawało się, iż publiczność długo nie będzie mogła dojść do siebie, podczas przerwy panował dziwny moment ciszy.



Nie trudno jednak było o przekierowanie swojej całej uwagi na kolejny skład jakim był Northborne. Tu trzeba pogratulować niesamowitej charyzmy jaką tych dwoje ludzi posiada, nie mówiąc o ciętym dowcipie frontamana, który urządził sobie już na wstępie krótką pogawędkę z tłumem. Oj tak, kontakt z napierającymi przed sceną ludźmi utrzymywał się aż do samego końca. I sama nie wiem, być może mój ówczesny nastrój i zachowanie wykonawców to sprawiły, ale wpadłam wraz z pozostałymi w trans taneczny, który towarzyszył mi do ostatnich dźwięków. Wszystkich napełniała niesamowita dawka energii, która zdawała się wybuchnąć w każdej chwili. "Baby Needs Coke", "Watt" - cała hala niemalże podskakiwała do bitów, i można rzec dosłownie: tańczyliśmy jak nam zagrano. Usłyszeć i uczestniczyć w takim show to zdecydowanie coś więcej niż posłuchać Panów na płycie.



Trans taneczny nie znikał i nie miał nawet najmniejszych szans, gdyż pałeczkę po poprzednikach przejął energetyczny i mocny Xotox. Bity, bity i jeszcze raz bity...muzyka na całego! Stare hity jak "eisenkiller" i zupełnie nowe jak "ewig" i cała masa pozostałych perełek z "In den zehn morgen". Zapanował szał wśród ludzi, atmosfera sięgała zenitu, z minuty na minute robiło się coraz ciaśniej, coraz goręcej, pot widać było niemalże na każdym czole, a zaduch jaki zaczął się tworzyć utrudniał swobodne oddychanie. Oczywiście nikt nie zwracał uwagi na tego typu detale, wszyscy dali się porwać szaleńczej fali industrialnych dźwięków.



Ten występ był ostatnim w tym miejscu, zaraz po koncercie uciekaliśmy z powrotem do Agra Halle na końcówkę, a dokładniej na dwa ostatnie zespoły - London After Midnight i Fields of The Nephilim.

Zatem dzień zakończyliśmy przy bardziej gotycko-rockowych brzmieniach dość kultowych kapel. Rozczarował mnie London After Midnight. Pierwszy raz miałam okazje ich posłuchać na żywo, jednak zdecydowanie bardziej wole wokalno-muzyczne popisy na płycie. Głos wokalisty nie brzmiał przekonująco. (Problemy z dźwiękiem/nagłośnieniem?). Niestety zbyt wiele rzec nie mogę, gdyż zdążyłam dosłownie na końcówkę. Po reakcji publiczności jednak wnioskuje, iż się podobało, choć nikt szaleńczo tego nie pokazywał. Przypuszczalnie dopadło większość ludzi zmęczenie.



No, ale udało się wszystkich rozruszać ponownie, gdy na scenie pojawili się Panowie w kapelusikach i płaszczach, niczym kowboje z dzikiego zachodu, czyli Fields of The Nephilim. Równie dobrzy co 20 lat temu. Mimo wieku pokazali klasę! Naprawdę dobrze wspominam ten koncert, wokal i muzyka były niesamowite, wszystko w połączeniu dawało świetny niepowtarzalny klimat.



Koncerty końcowe w Agra Halle to naprawdę świetny wybór i warto zostawić na nie resztki sił. Niestety nasze możliwości się wyczerpały i w połowie nie wytrzymaliśmy, musieliśmy udać się do namiotów.

Największą przykrość sprawiło nam opuszczenie festiwalu, który trwał jeszcze dnia następnego. Niedogodności związane z transportem zmusiły nas do przedwczesnej ewakuacji. Mimo to, wrażenia i tak pozostały i będą tkwić wraz z nutką niedosytu, aż do następnej edycji Wave Gotik Treffen. Pozostaję tylko czekać...


Strony:
Autor:
Tłumacz: Kirke
Data dodania: 2008-05-30 / Relacje


Inne artykuły:




Najnowsze komentarze: